10 odsłon małego Cannes – relacja z 18. Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu

24 stopnie Celsjusza o północy, będące przyczyną dyskretnie zraszających czoło kropel potu między jednym a kolejnym łykiem piwa w Arsenale. 24 minuty po ósmej, co ranek przyprawiające każdego właściciela karnetu o palpitację serca i alarmujące mózg o konieczności sprostania prawdziwie wymagającemu zadaniu: rezerwacji miejsc na seanse, na które czyha kilka tysięcy innych kinomanów. Wreszcie wejście na salę na 24 minuty przed nowym filmem Larsa von Triera czy Gaspara Noé – w końcu dogodne miejsca na widowni nie zajmą się same. Pięć seansów później historia zatacza koło, a klub festiwalowy ponownie nie przyjmuje odmowy…

"Holiday" (reż.Isabella Eklöf), fot. materiały prasowe

„Holiday” (reż.Isabella Eklöf), fot. materiały prasowe

Scenariusz każdej edycji Festiwalu Nowe Horyzonty niewiele różni się od innych tego typu imprez: mało snu, dużo filmów, na szybko wrzucane w siebie jedzenie. W tym roku na przełomie lipca i sierpnia we Wrocławiu dominowała jednak wyjątkowo wysoka temperatura; nie tylko dosłownie, za oknem, ale i w dyskusjach okołofilmowych – w końcu do stolicy Dolnego Śląska zjechały zwycięskie tytuły z Cannes. Dla porządku należy jednak dodać, że Grand Prix w Międzynarodowym Konkursie zgarnął startujący w Sundance w kategorii Najlepszy dramat zagraniczny ,,Holiday” (2018) Isabelli Eklof; publiczność na swojego faworyta wytypowała natomiast docenionego już na Berlinale (Nagroda Specjalna za Najlepszy pierwszy film oraz FIPRESCI) niemal czterogodzinnego ,,Siedzącego słonia” (2018), którego to reżyser Hu Bo popełnił samobójstwo na dzień przed ceremonią wręczenia nagród w Niemczech.

"Złodziejaszki" (reż. Hirokazu Koreeda), fot. materiały prasowe

„Złodziejaszki” (reż. Hirokazu Koreeda), fot. materiały prasowe

Wydaje się jednak, że (przynajmniej spodziewane) perełki wyselekcjonowane nad Sekwaną zdominowały większość rozmów festiwalowych. Hirokazu Koreeda powrócił z pełną ciepła historią o tytułowych ,,Złodziejaszkach” (2018), tworzących patchworkową rodzinę z wyboru. Japoński reżyser przedstawił przytulny, dość hermetyczny świat lokalnych wyrzutków-kombinatorów, którzy w myśl zasady ,,Jeśli coś jest na półce, to jeszcze do nikogo nie należy”, przygarniają pod swój dach zarówno sklepowe zaopatrzenie, jak i kolejnych domowników. Autor ,,Naszej młodszej siostry” (2015) tak jednak umiejętnie portretuje dalekich przecież od ideału bohaterów, że kiedy stworzona przez nich idylla zderza się z brutalną rzeczywistością, trudno im nie kibicować. Słychać tu echo krytyki biurokracji i kapitalizmu, które nie pozwalają na życie inaczej, po swojemu. W naszym uporządkowanym świecie takie eksperymenty muszą skończyć się więzieniem lub, co gorsza, powrotem na balkon, na którym przesiaduje jedna z bohaterek. Paradoksalnie z tej perspektywy wolność wydaje się być kusząco blisko i boleśnie daleko zarazem.

"Szczęśliwy Lazzaro" (reż. Alice Rohrwacher), fot. materiały prasowe

„Szczęśliwy Lazzaro” (reż. Alice Rohrwacher), fot. materiały prasowe

Najwidoczniej tegorocznemu canneńskiemu jury przypadły do gustu humanistyczne z ducha historie podmiotów marginalizowanych przez społeczeństwo: czy to ze względu na balansowanie na granicy prawa w ,,Złodziejaszkach”, czy z uwagi na nieumiejętność przystosowania się do zasad i warunków życia w zbiorowości w ,,Szczęśliwym Lazzaro” (2018) Alice Rohrwacher. Nagrodzony Złotą Palmą scenariusz skupia się na losie tytułowego, skrajnie dobrego i uczynnego chłopaka, który wraz z kilkudziesięcioosobową grupą ludzi w różnym wieku pracuje w posiadłości bogatej markizy. I choć jego towarzysze niedoli są na tyle przebiegli i okrutni, ażeby wykorzystywać zapał Lazzaro, to nie wzbudza ich podejrzeń fakt, że za całodzienną pracę nie dostają zapłaty. Kiedy wreszcie proceder egzekwowania pańszczyzny zostaje ukrócony, rozchodzą się też drogi bohatera i syna bezwzględnej właścicielki gospodarstwa, Tancrediego. Autorka ,,Cudów” (2014), zachęcając do Coleridgowskiego zawieszenia niewiary, snuje opowieść o właściwie jednostronnej przyjaźni na przestrzeni lat i – znowuż – miażdżącej marzenia rzeczywistości, która staje jej na przeszkodzie. Wydaje się jednak, że scena, w której inni klienci rzucają się na zdezorientowanego Lazzaro w banku, to już zbędne, bo przecież od początku jasno komunikowane, opowiedzenie się po stronie niewinnego.

"Siedzący słoń" (reż. Bu Ho), fot. materiały prasowe

„Siedzący słoń” (reż. Bu Ho), fot. materiały prasowe

Zarówno ,,Szczęśliwy Lazzaro”, jak i ,,Trzy twarze” (2018) wyróżniają się przede wszystkim atmosferą, odpowiednio: sycylijskiej wioski i irańskiej prowincji. Jafar Panahi, autor słynnego ,,Taxi-Teheran” (2015) z nagrania rejestrującego samobójstwo młodej amatorki aktorstwa czyni tu jedynie pretekst do refleksji nad sytuacją filmowców w republice islamskiej oraz zwrócenia uwagi na – w żaden sposób przecież nieodkrywcze – wyraźne różnice w mentalności mieszkańców dużych ośrodków miejskich oraz małych wiosek. Nagrodzony Złotą Palmą scenariusz Nader Saeivar i Panahiego umiejętnie łączy ważne diagnozy na temat współczesności (wypowiadane ustami grających samych siebie aktorki Behnaz Jafari i reżysera), koloryt lokalny oraz ciepły, subtelny humor. Trąbienie na zakrętach na nadjeżdżające z przeciwka samochody jako element komunikacji drogowej, pocieszna staruszka czekająca na śmierć w wykopanym już grobie, emocjonująca opowieść o napletku syna czy anegdota o byku ze złotymi genitaliami – to właśnie te detale, niekiedy absurdalne, składają się na sukces ,,Trzech twarzy”.

W przeciwieństwie do Panahiego, po raz kolejny podejmującego się zdiagnozowania sytuacji w ojczystym kraju, mającej niebagatelny wpływ na jego osobowość twórczą, Zsófia Szilágyi stawia na kameralny dramat, zamykający się w czterech ścianach mieszkania. W ,,Pewnym dniu” (2018) tytułowa doba upływa matce na przygotowywaniu posiłków, rozwożeniu dzieci do szkół i na dodatkowe zajęcia, pracy zawodowej, martwieniu się o zepsuty kran, notoryczne zapominalstwo starszego i gorączkę młodszego syna. A wszystko to pod znakiem ciążącej niepewności: czy nadal może nazywać siebie żoną, mogącą pochwalić się wiernym mężem. Chłód docenionego Nagrodą FIPRESCI obrazu nie pozwala jednak skrócić dystansu, ani między partnerami, ani między ekranem i widzem. W efekcie o pełnometrażowym debiucie fabularnym węgierskiej reżyserki szybko się zapomina, choć można przyjąć za dobrą monetę opinie złośliwych, twierdzących, jakoby była to skuteczna antyreklama stawania na ślubnym kobiercu.

"Wszyscy wiedzą" (reż. Asghar Farhadi), fot. materiały prasowe

„Wszyscy wiedzą” (reż. Asghar Farhadi), fot. materiały prasowe

Z podobnym odbiorczym oporem można zetknąć się w przypadku filmu Chang-dong Lee, również wyróżnionego przez krytyków. Rzeczywistość ,,Płomieni” (2018) to świat, w którym płoną opuszczone szklarnie, a z głośników znajdujących się przy granicy płyną przerażające słowa północnokoreańskiej propagandy. Trójkąt miłosny jest tu zarówno pretekstem, jak i fabularną dominantą. Wraz z rozwojem uczucia, później komplikacjami ze względu na pojawienie się ,,tego trzeciego”, a ostatecznie zaginięciem ukochanej Ha-emi, perspektywa apatycznego Jong-soo zawęża się do obsesyjnej obserwacji rywala. Nie rozszerzy jej nawet ojciec trafiający do więzienia, czy matka pojawiająca się po kilkunastu latach nieobecności; wszystko to jakby dzieje się ,,obok” bohatera. Dla widza sprawca niemalże od początku jest znany, jego metody działania oczywiste, a pomszczenie dziewczyny mniej lub bardziej spodziewane. W pozornie nieatrakcyjnej, bo pozbawionej fabularnych fajerwerków czy uczuciowych amplitud historii kolejne karty odkrywane są niezauważalnie, poniekąd mimochodem. Trudno jednak odmówić ,,Płomieniom” hipnotycznego uroku; toksyczna relacja między dwudziestoparolatkami ,,działa” zdecydowanie mocniej niż ta małżeńska, pełna niewysłowionych pretensji w ,,Pewnego dnia”.

Podczas gdy Chang-dong Lee balansował na granicy realności świata przedstawionego, Ali Abbasi w ,,Granicy” (2018) postawił na oryginalną mieszankę spod znaku thrillera fantasy. Niegrzesząca urodą (eufemistycznie mówiąc) celniczka, pracująca na przystani promowej, odznacza się niecodzienną zdolnością wyczuwania nie tylko nielegalnie przewożonych substancji, ale i złych zamiarów delikwentów. Kiedy spotyka podobnego sobie Vore wydaje się, że niewiele dzieli nas od banalnej historii o odmieńcu, który w końcu znajduje szczęście w ramionach drugiego. Abbasi błyskotliwie wprowadza jednak wątek nadprzyrodzony, ściśle wiążąc go z działalnością wykrytej wcześniej przez Tinę grupy pedofilów. Niepostrzeżenie niekomfortowa w oglądaniu, momentami obrzydliwa quasi-komedia przeradza się w romans z konfliktem moralno-egzystencjalnym na pierwszym planie. Kłócą się w nim głębokie uczucie i poczucie tak długo oczekiwanej akceptacji z przyzwoitością i od lat pielęgnowanym przyzwyczajeniem do egzystowania w pozornie naturalnym środowisku. Sztafaż fantastyczny to głównie ozdobnik dla dość uniwersalnej historii o zachwianiu podstaw osobowości; oprawa ta jest jednak na tyle wyrazista, że dla wielu może być przyczyną odrzucenia ,,Granicy”.

"Dom, który zbudował Jack" (reż. Lars Von Trier), fot. materiały prasowe

„Dom, który zbudował Jack” (reż. Lars Von Trier), fot. materiały prasowe

Nie będzie chyba przesadą twierdzenie, że we Wrocławiu najbardziej czekało się na nowe filmy znanych i (nie)lubianych w Cannes. Persona non grata francuskiej imprezy, Lars von Trier powrócił z bezkompromisowym ,,Domem, który zbudował Jack” (2018), z którego to seansu, jak głosi fama, widzowie tłumnie wychodzili, nie mogąc znieść ekranowego okrucieństwa. Oburzenie niektórych może dziwić, zważywszy na fakt, że Duńczyk nigdy nie pretendował do bycia twórcą przyjemnego kina familijnego. Tym razem podąża on śladem seryjnego mordercy-socjopaty, cierpiącego na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Typowy dla autora ,,Przełamując fale” (1996) podział na pięć rozdziałów-incydentów, obejmujących kolejne zbrodnie, poprzetykany jest tutaj toczącą się z offu dyskusją na temat sztuki, przeplataną animacjami, nagraniami archiwalnymi, obrazami Delacroix czy Bacona, kompozycjami pianisty Glenna Goulda, a w pewnym momencie nawet i fragmentami poprzednich dzieł von Triera. Wszystko to spina klamra czarnego humoru, płynnie zastępowanego przez obrzydliwy w swym weryzmie zapis sadystycznych dokonań Jacka. Wydaje się, że dotąd chyba najbardziej radykalny tytuł w filmografii enfant terrible kina to nie tylko prześmiewcza spowiedź, ale i prowokacyjna w swej erudycji wypowiedź na temat istoty tworzenia w ogóle; niech ukoronowaniem vontrierowskiego wkładania opowieści w ironiczny nawias będzie ostatnie kilkanaście minut, poświęcone podróży przez piekło.

"Climax" (reż. Gaspar Noe), fot. materiały prasowe

„Climax” (reż. Gaspar Noe), fot. materiały prasowe

W metaforyczne piekielne czeluście zabiera nas też Gaspar Noé. O rozliczeniowej próbie konfrontacji twórczości z widownią informuje już wyzwanie rzucone na plakacie: ,,You despised I Stand Alone, you hated Irreversible, you loathed Enter the Void, you cursed Love, now try Climax”. Pierwsze opinie krytyków i widzów zwiastowały, że tym razem Argentyńczyk nie zostanie jednak wyklęty za swoje filmowe rebelianctwo, co dla samego twórcy stanowiło wielki zawód; przychylność widowni to dla niego bowiem czytelny znak, że nie dało mu się osiągnąć zamierzonego celu. I rzeczywiście, nawet jeśli ,,Climax” składałby się tylko z perfekcyjnie zrealizowanych, kipiących energią sekwencji tanecznych, to nie sposób byłoby oderwać wzroku od ekranu. A Noé, startując od banalnego punktu wyjścia, jakim jest impreza w zamkniętej szkole, na której ktoś dosypał coś do sangrii, przeprowadza nas przez narkotyczny trans rodem z najgorszych koszmarów. Scena finałowa i napisy końcowe na początku, czołówka w środku czy plansze z intrygującymi zapowiedziami to tylko dodatek do dantejskich scen, rozgrywających się w cieniu cekinowej flagi Francji. 90 minut seansu intensywnością dorównuje tutaj całonocnemu clubbingowi, płynącemu alkoholem i okraszonemu innymi używkami, po którym świt zawsze jest zaskakujący i jakby nierealny.

Z innych zupełnie powodów czekało się też na nowy film Asghara Farhadiego, dającego się już poznać jako znakomitego obserwatora rodzinnych konfliktów, rozgrywających się niespiesznie i pozbawionych łatwych reżyserskich osądów. Pozornie we ,,Wszyscy wiedzą” (2018) ciągłość tematyczna zostaje zachowana: przyjazd Laury do rodzinnego miasteczka na ślub siostry sprawia, że odżywają dawne spory i uczucia. Tym razem jednak coś nie ,,zagrało”; po porwaniu nastoletniej córki kobiety fabuła niebezpiecznie zbliża się do typowej, banalnej telenoweli (i nie jest to tylko wina języka mówionego filmu – hiszpańskiego) z marnym wątkiem kryminalnym na czele. Pocztówkowe ujęcia z wesela znacząco ucina burza i zmiana tonacji barwnej z ciepłej na zimną, stereotypowo symbolizującą dramatyczny przełom w szczęśliwym życiu bohaterów. Tytułowe słowa, wypowiadane w sposób tajemniczy, padają na ekranie dwukrotnie i są jak policzek wymierzony w lico inteligentnego widza. Trudno powiedzieć, co się stało z Farhadim po zaledwie dwóch latach od świetnego ,,Klienta”. Miejmy nadzieję, że szybko zejdzie ze ścieżki, na którą (oby przypadkowo) zabłądził.

"Tajemnica Silver Lake" (reż. David Robert Mitchell), fot. materiały prasowe

„Tajemnica Silver Lake” (reż. David Robert Mitchell), fot. materiały prasowe

Niewątpliwie pogubił się też Sam, główny bohater prezentowanych w konkursie głównym w Cannes ,,Tajemnic Silver Lake” (2018). Film Davida Roberta Mitchella to trzymająca w napięciu historia bezrobotnego, choć stosunkowo bogatego dwudziestoparolatka, który jako amator teorii spiskowych i pięknych kobiet, obsesyjnie próbuje dowiedzieć się, co stało się z jego zaginioną sąsiadką. Nie sposób opisać, jak szybko i w sposób absurdalny rozwija się ta historia, dość powiedzieć, że w świecie przedstawionym rządzą tekściarze, ukrywający zakodowane wiadomości w piosenkach, i bezdomni, posługujący się własnym kodem znakowym; nad wszystkim czuwa natomiast Kobieta-Sowa, Janet Gaynor i Jezus z Oblubienicami… Precyzyjnie napisany scenariusz sprawia, że ta absolutnie wybuchowa mieszanka znakomicie sprawdza się na ekranie. Ową mozaikę popkulturowych ścinków można jednak równie dobrze potraktować jako ucieczkę od codziennych obowiązków i ,,dorosłego” życia, którą wytrwale praktykuje Sam, w którego wciela się Andrew Garfield.

Podobnym unikiem jest też w pewnym sensie uczestnictwo w festiwalu. W 24 godziny po jego zakończeniu zagubiony staje się również jego wierny uczestnik, stający w obliczu konieczności powrotu do rzeczywistości: domu, pracy, zobowiązań. Przez dziesięć dni jego funkcjonowanie przypominało poniekąd egzystencję bohatera ,,Tajemnic…”: pomijając wspomniane już śladowe ilości snu i jedzenia, przeciętny ,,festiwalowicz” oglądał kilka filmów dziennie, doszukując się w nich ukrytego znaczenia i wytrwale próbując znaleźć ten jedyny, ,,zaginiony” tytuł, który idealnie wpisze się w jego oczekiwania (chodzą słuchy, że to ,,Climax” jest numerem jeden tegorocznej edycji). Jedną z odpowiedzi na nasuwające się natrętnie pytanie, jak wyleczyć pofestiwalowego kaca, może być czekanie na kolejną, 19. już odsłonę imprezy. Ale może warto po prostu poszukać innej – lekarstw na tę ,,chorobę” jest w Polsce pod dostatkiem.

Korekta: Marta Rosół


Joanna Krygier – ur. w 1997 r. studentka filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Pasjonatka kina, teatru i literatury, niegardząca też innymi dziedzinami sztuki. Ma na koncie m.in. warsztaty dziennikarstwa filmowego ,,Krytycy z pierwszego piętra” (2015-2016) oraz członkostwo w Jury Młodzieżowym na Międzynarodowym Festiwalu Kina Niezależnego Netia Off Camera (2015) i Międzynarodowym Festiwalu Filmów Młodego Widza Ale Kino! (2015). Jej dorobek pisarski związany z krytyką filmową nie jest jeszcze pokaźny, ale ona dopiero się rozkręca.