Macierzyństwo to niezły horror – recenzja filmu „Tully”
Śmiać się czy bać się? Przed takim dylematem stawia widza najnowszy film Jasona Reitmana, pt. „Tully”, który stara się sportretować współczesną matkę trójki dzieci, mieszkającą na przedmieściach, klasyczną przedstawicielkę klasy średniej.
Marlo, w której postać z pełnym zaangażowaniem i fizycznym oddaniem wciela się Charlize Theron, jeszcze dziesięć lat temu była studentką-idealistką, mieszkającą w squacie. Widz poznaje ją tuż przed narodzinami trzeciego dziecka, zmagającą się z nadwrażliwością starszego syna i mężem, który utknął między pracą a wieczornym rytuałem grania na konsoli. Kobieta, sprowadzona tylko (i aż) do roli matki, stara się najlepiej spełniać oczekiwania narzucone wobec niej przez najbliższe środowisko. Jak powszechnie wiadomo każda kobieta, która zostaje mamą bez żadnego problemu, umie nie spać w nocy, przebierać, karmić, gotować, pomagać odrabianiu lekcji, sprzątać, piec babeczki na szkolne przyjęcie, a przy tym znaleźć czas na codzienny jogging i wieczorem przebierać się dla męża za atrakcyjną kelnerkę.
To musi się źle skończyć i tak też się dzieje w „Tully”. Film reklamowany jako komedia, jednak nie pozostawia nas z uśmiechem na twarzy. Nawet jeśli zabawne wydaje się rytmiczne i mechaniczne odciąganie mleka, zmienianie pieluchy przerywane raz na jakiś czas zrzuceniem telefonu na głowę najmłodszej pociechy, to i tak wyczuwamy narastające napięcie. Podśmiewamy się z Marlo i jednocześnie współczujemy, kibicujemy jej i wkurzamy się za brak asertywności wobec męża i za rosnącą w niej zgorzkniałość. Wciąż mamy nadzieję, że uda jej się wyjść poza zamknięte koło domowych i macierzyńskich obowiązków i gdy pojawia się nadzieja, to jednak paradoksalnie nasze obawy nieustannie rosną.
Pewnego wieczoru do drzwi puka tytułowa Tully (Mackenzie Davis), której przybycie wydaje się zarówno ostatnią deską ratunku, jak i formą troski brata Marlo, proponującego opłacenie nocnej opiekunki dla najmłodszej siostrzenicy. Kobiety zaprzyjaźniają się ze sobą, Tully i jej terapeutyczne umiejętności mają zbawienny wpływ na zmęczoną życiem mamę i udaje się nawet znaleźć czas na zmycie ośmioletniego brudu z podłogi. Marlo i Tully są dla siebie przeciwwagą i uzupełnieniem – to awers i rewers współczesnej kobiecości zawieszonej pomiędzy rolami, które zaplanowało dla nich życie bez możliwości wcześniejszego przeczytania scenariusza. Pomocą mają być też elektroniczne nianie, podgrzewacze do mleka, nosidełka, zabawki, co tylko producenci wymyślą. W bardzo sensualny sposób przedstawia to zarówno pierwsza, jak i ostatnia scena w filmie. W pierwszej Marlo czesze swojego syna szczotką w ramach sensorycznej terapii, która ma pomóc mu panować nad emocjami, a w jednej z ostatnich scen syn prosi ją, aby go po prostu pogłaskała. Mechaniczne działanie zostaje zamienione w dotyk.
Twórcy filmu wykorzystują dobrze znany widzom chwyt reżyserski, którego nie chcę zdradzać, mimo że to on może być jednym z kluczy interpretacyjnych. Zabieg ten możemy traktować jako pewnego rodzaju unik i chęć prostego usprawiedliwienia sytuacji w jakiej znalazła się bohaterka. Wydaje się on być największym minusem całej narracji. Mimo wszystko „Tully” w pełni zasługuje na uwagę, a jej sensualna i akwatyczna aura jest jednym z bardziej metaforycznych,a jednocześnie bliskich widzowi, obrazów macierzyństwa w kinie. Na plakatach reklamujących film znajduje się portret Marlo, której twarz została ozdobiona naklejkami, przedstawiających wszelkie materialne symbole kojarzone z macierzyństwem, takie jak butelka z mlekiem, wózek, lukrowane ciasteczka, lizaki, serduszka. Całość dopełnia hasło: „Macierzyństwo to niezła komedia”. Zastanawia mnie jednak to, po ilu różowych cukierkach zaczynamy czuć tylko gorzki smak?
Ocena:
Film można obejrzeć w kinach Silesii Film:
Film można obejrzeć w kinach Cinema-City: