Do widzenia, do jutra… – recenzja filmu „Zimna wojna”
Recepta na stworzenie jednego z największych filmowych romansów wydaje się prosta – wystarczy przedstawić wielką miłość na tle niesprzyjających wydarzeń historycznych, gdzie uczucie zostaje wystawiane na próbę. Czasem jest to wojna, innym razem katastrofa największego statku pasażerskiego na świecie. Problem z naśladowaniem klasycznego, melodramatycznego modelu polega jednak nie tylko na odwzorowywaniu epoki, dbałości o to, by do filmu nie wkradły się anachronizmy, ale przede wszystkim na wiarygodnym zobrazowaniu uczucia między bohaterami, a także szanowaniu klasycznej konwencji, bez popadania w odtwórcze powielanie schematów. Reżyser nagrodzonej Oscarem „Idy”, Paweł Pawlikowski, sięgnął po tę właśnie klasyczną matrycę, aby opowiedzieć w dobrze znany sposób oryginalną historię.
Rok 1949. Wiktor Warski (Tomasz Kot) dyrygent i kompozytor wraz z asystującą mu Ireną (Agata Kulesza) oraz zajmującym się sprawami administracyjnymi, członkiem Partii – Lechem (Borys Szyc), poszukuje odpowiedniej kandydatki do zespołu pieśni i tańca „Mazurek”. Jego uwagę swoją pewnością siebie przykuwa młoda dziewczyna – Zula (Joanna Kulig). Nie trudno domyślić się, że wkrótce bohaterowie zaczną się do siebie zbliżać, aż w końcu zmuszeni będą odnaleźć się w surowym klimacie powojennej rzeczywistości.
Pawlikowski składa w „Zimnej wojnie” hołd rodzimej kulturze, tworząc pieśń pochwalną na cześć kina, w tym również polskiej szkoły filmowej. Sposób budowania relacji między parą kochanków przywodzi na myśl filmy Morgensterna, Kawalerowicza, głównie zaś Andrzeja Wajdy. Skojarzenia strukturalne z „Popiołem i diamentem” nasuwają się same, a zamknięta w kadrach symbolika uwypukla podobieństwo obydwu dzieł. Pawlikowski jednak nie ma zamiaru „rekonstruować” arcydzieła. Ekspresyjnego i zagubionego Cybulskiego „wymienia” na pewnego siebie mężczyznę o aparycji Humphreya Bogarta, a nieśmiałą Krzyżewską na próbującą aspirować do miana femme fatale rodem z kina noir, Joannę Kulig. Reżyser czerpie garściami z „Casablanci”, wprowadza postacie rodem z czarnego kryminału, zachowując przy tym autorski styl.
Po pokazie w Cannes dziennikarze okrzyknęli „Zimną wojnę” polskim „La La Land”. Poza odwoływaniem się do klasycznych form, podobieństw na poziomie fabularnym jest tu faktycznie sporo. Wiktor to pianista pragnący rozwijać się muzycznie, Zula również posiada zapędy artystyczne. Podobnie jak w musicalu Chazelle`a ich życiowe cele staną się ogniskiem konfliktu, zmuszając bohaterów do dokonania wyboru pomiędzy karierą a związkiem. To jednak nie koniec. Pawlikowski, podobnie jak twórca „Whiplash”, wypełnia swój film pozornymi sprzecznościami. „Zimna wojna” jest zarazem klasycznym w formie melodramatem, jak i pełnokrwistym, „nowofalowym”, autorskim dziełem. Największym podobieństwem między obydwoma filmami wydaje się jednak rola muzyki. Utwory pojawiające się na początku wracają ze zdwojoną mocą, zaś paryskie wykonanie „Dwóch serduszek” w jazzowej aranżacji można śmiało zaliczyć do najbardziej zmysłowych scen w historii polskiego kina.
Pawlikowski doskonale oddaje atmosferę lat 40. i 50. Klimat tamtego okresu tworzą drobiazgowa scenografia, przepiękne, czarno-białe zdjęcia Łukasza Żala oraz doskonale komponująca się z całością muzyka ludowa. Ogromnym atutem „Zimnej wojny” jest relacja między bohaterami, która nie ginie pod ciężarem historycznych wydarzeń. Reżyser ogranicza wątki społeczno-polityczne do drobnych wstawek narracyjnych: sugestii ze strony Partii, aby zespół promował wartości zgodne z duchem komunizmu, monumentalnego portretu Stalina wznoszonego przy chóralnym hymnie na jego cześć, zrezygnowanego spojrzenia Ireny skontrastowanego z triumfalnym Lecha, czy polecenia inwigilacji Wiktora. Tyle wystarczy, żeby uwiarygodnić trudność w budowaniu relacji w owych czasach, ale też aby nie została ona przyćmiona historiozoficznym rozważaniem na temat powojennej Polski.
Twórca „Idy” nie przez przypadek wyjechał z Cannes ze Złotą Palmą za reżyserię. To przede wszystkim nagroda za doskonałe prowadzenie aktorów. Tomasz Kot, po pamiętnych rolach Ryszarda Riedla w „Skazanym na bluesa” i Zbigniewa Religi w „Bogach”, wraca do wielkiego aktorstwa. Jego postać zbudowana jest z drobnych gestów i spojrzeń. Wyrazista, a zarazem pełna ukrytej melancholii kreacja jest idealną przeciwwagą dla kradnącej niemal cały spektakl Joanny Kulig. Jej wewnętrzna sprzeczność, ukryta delikatność idąca pod rękę z ciętym językiem, fascynuje nas i zachwyca. Obserwujemy jej przemianę z nieśmiałej, choć charakternej dziewczyny w świadomą swej wartości, niezależną divę, aż w końcu w zmęczoną, rozczarowaną życiem kobietę. Między bohaterami kipi od emocji. Na samym początku czuć zabarwione romantyzmem pożądanie, które z czasem przeradza się w pełną wzajemnych pretensji, zazdrości i gniewu, toksyczną relację. Obydwoje doskonale zdają sobie sprawę, że ich charaktery i życiowe cele mogą stanąć na przeszkodzie w byciu razem. Mimo tego wielokrotnie wchodzą do tej samej rzeki. Odpychają się nawzajem, by z tym większą siłą się przyciągać.
Film Pawlikowskiego to z jednej strony piękna filmowa pocztówka i ukłon w stronę polskiego folkloru, z drugiej – uniwersalna historia o trudach bycia razem, niezależnie od warunków, w jakich przychodzi nam żyć. W tym sensie tytułowa zimna wojna wydaje się raczej stanem opisującym relacje pomiędzy głównymi bohaterami, niż polityczną rywalizacją między Wschodem a Zachodem. To opowieść o swoistej grze pozorów, prowokowaniu się nawzajem, nieporozumieniach, braku dialogu. Piękny, a zarazem bezpretensjonalny hymn na cześć miłości. Dowód na to, że jeżeli nie można żyć bez drugiej osoby, po każdym rozstaniu zawsze jest czas na to, aby do siebie wrócić.
Ocena:
Film można obejrzeć w kinach Silesii Film:
Film można obejrzeć w kinach Cinema-City:
Korekta: Marta Rosół