Mała apokalipsa – szkic krytyczny o filmie „Wieża. Jasny dzień”
Grzbiety wzgórz są rozległe i zielone – tworzą właściwie bezmiar zieleni. W oddali widać spokojne wsie, ledwo ukształtowane, zastygłe w bezruchu. Owa szlachetna harmonia tego miejsca przywodzi na myśl eklektyczny sen o bezforemnej, nienazwanej przez człowieka ziemi. Na południe kończy się świat i można się wybrać najwyżej w podróż na drugą, ciemną stronę Kotliny Kłodzkiej. Oto miejsce, gdzie powstała „Wieża. Jasny dzień”, pełnometrażowy debiut Jagody Szelc. Właśnie tam należy szukać śladów rewolucyjnego zrywu – ruchu polskiego kina w drugą stronę.
Uważam, że żyjemy w czasach głębokiego kryzysu. Każda epoka ma swoją specyficzną chorobę, ale największą chorobą XXI wieku nie jest dżuma czy inna zaraza, a… narcyzm. Oprócz tego pojawia się w Wieży… wiele innych problemów: choćby wątek kryzysu migracyjnego, który jest spowodowany nie tylko konfliktami zbrojnymi, ale też postępującymi zmianami ekologicznymi. Chciałam zatem zrobić film w rodzaju „małej apokalipsy”.
Jak widać, w wypowiedzi reżyserki, w jakimś sensie mowa o nowym otwarciu. Zaiste, Jagoda Szelc należy do tego wyjątkowego pokolenia polskich twórców, którzy nie muszą rozliczać się PRL-em. Generacja Y mierzy się więc przede wszystkim z człowiekiem, jego samotnością, alienacją, ale nie odwraca się zupełnie plecami od bieżącej polityki. Mimo że Szelc pozostaje wyraźnie rozczarowana jej brudem, hipokryzją, czuje potrzebę wprowadzenia jej na ekrany. To ciekawe spojrzenie, ponieważ jeszcze kilka lat temu polskie kino ustawicznie wykluczało potrzebę jakiejkolwiek wypowiedzi pokoleniowej. Twórcy urodzeni na przełomie lat 60. i 70., którzy przez lata decydowali o jakości rodzimego kina, rozpoznali swoją sytuację, ale nie potrafili przekuć jej na konkretne działania. W debiutach, takich jak „Szczęśliwy człowiek“, „Pręgi“, „Patrzę na ciebie, Marysiu“, biograficzne filiacje autorów z bohaterami sprawiały, że widz nie napotykał na ekranie kontrastów, kamuflaży i prowokacji, które wystawiałyby umysł na próbę interpretacji. Cechą kina „małego realizmu” była raczej wklęsłość niż wypukłość – rządziła w nim energia dośrodkowa, wsobność, permanentny sentymentalizm. I to był też spory problem, ponieważ w filmach tych mieliśmy do czynienia z mówieniem tylko o sobie, a więc ze sprowadzeniem formy i horyzontu poznawczego autorów do problematyki osobistej. Trudno na takim myśleniu zbudować obraz intrygujący. Kto mądry o tym wiedział, zrobił jednak z tej wiedzy pożytek.
„Wieża. Jasny dzień” to negacja status quo, radykalne przełamanie myślowe, rzucające wyzwanie temu kolorytowi. Film Szelc porusza kwestie ważkie i istotne, wynikające z jednych z największych chorób cywilizacyjnych XXI wieku, czyli wyczerpującego wyścigu życiowych aspiracji. Reżyserka opowiada o zabarykadowaniu się w świecie intelektu przed własną naturą, ale staje jednocześnie w szranki z całym szeregiem kontekstów społecznych, moralnych wskazując, że niebezpieczeństwo czai się za każdym rogiem. Czyha postęp obfitości doczesnych, ale czyha również idąca za nim obojętność, czyha emocjonalna amnezja i czyha podważalna integralność społeczeństwa oraz rozpad dyskursu politycznego czy kościelnego. Z tym spojrzeniem, tak zwanego kina zaangażowanego, zgodny jest ciąg kilkusekundowych obrazów, sygnalizujący rozpad ładu i porządku bohaterów: niema figura uchodźcy śledzona przez helikopter, śmierć Dalajlamy, opętany „taniec” z obrazem Matki Boskiej w czasie Pierwszej Komunii Świętej czy subtelny manifest wymierzony w przemysł futrzarski, jako wyraz poparcia dla stowarzyszenia „Otwarte Klatki”. Wydaje się, że pokolenie Jagody Szelc, to pokolenie zwolnione z lekcji historii lecz nieuciekające przed teraźniejszością. Niezgoda na pozę idei autorstwa filmowego oznaczającej: sam, o sobie, dla siebie, pozwala reżyserce stanąć naprzeciwko tego, co zachodzi wokół niej i podjąć walkę z bezradnością generacji wcześniejszej wobec globalnych zmian, jak i lokalnej transformacji. Wyłapanie tego sygnału alarmowego wymaga jednak od widza szczególnego rodzaju uważności.
Andrzej Wajda powiedział kiedyś, że kiedy widz nie rozumie, to się obraża. Faktycznie coś w tym jest. W momencie, kiedy twórca zostawia otwarte zakończenie, ludzie reagują wręcz panicznie. Choć to interesujące – z jednej strony domagamy się wolności twórczej, a z drugiej czujemy dyskomfort, kiedy ją otrzymujemy. Ten film jest maszynką, która sprawdza na ile jesteśmy gotowi na takie niecodzienne doświadczenie.
Połączenie metafory społeczeństwa z wieloznacznym komentarzem do stanu jego ducha i braku samoświadomości w treści „Wieży. Jasny dzień” wspierane jest przez wyrazistą formę filmu, pełną pęknięć. Z jednej strony skromny psychologiczny realizm i portret rodziny, z drugiej – szeroka gama momentów parabolicznych, grających z naszymi skłonnościami do stwierdzenia czy opartego na pewności oznajmiania, że coś jest lub czegoś nie ma. Realistyczna konwencja złamana zostaje scenami, które w okolicznościach rozumowego argumentu nie robią wrażenia kategorii estetycznej czy pustej stylizacji, a niosą ze sobą wartość intelektualną. Już w debiucie okazuje się, że sposób opowiadania reżyserka stawia na równi z wagą samej historii.
Postaci dwóch zwaśnionych sióstr funkcjonują poza filmem jako jasne stanowiska, ale zarazem są mocno zakorzenione w fabule, dzięki czemu angażują widza emocjonalnie. Mula to konformistka, człowiek zadomowiony w świecie i ten świat kontrolujący. Ciepła posadka, dziecko, ułożona, rozsądna żona o pospolitej urodzie. Nieprzyzwyczajona do kategorii rodziny i pragnienia posiadania Kaja, to kolejna psychologicznie „gęsta“ postać, która wyraża jednak odwieczną fascynację tym, co nieobliczalne i niszczycielskie. Pojawienie się kobiety po sześciu latach nieobecności w uporządkowanym świecie siostry, wprowadza niepokój, kwestionuje ład i porządek – jest nieprzewidywalna, więc niepożądana. Kontrast między tymi dwoma kobiecymi postaciami widoczny jest już w scenie pierwszego spotkania, dlatego w ich wzajemnych stosunkach daje się wyczuć zawiść i skrywany żal. Wojna domowa, to jeden ze sposobów wyrażenia wielkiej różnicy nastrojów życiowych i współczesnego rozumienia świata. A także tytułowa „wieża Babel”, nakazująca ludziom mówić przeciwnymi językami.
Ten film ma swoje wielkie pozory oraz ukryte za pozorami wartości. W szokującym finale, zgodnym ze stanem ducha bohaterek, gdzie Szelc korzysta ze środków wyrazowych horroru, polska wieś staje się polem metaforycznej przypowieści balansującej pomiędzy materialnością a dematerializacją. Reżyserka słusznie zdobywa się na trud myślenia paralelami, nie zawsze tak ścisłymi, jak ścisłe bywają rachunki matematyczne. Przewrotność tego filmu polega właśnie na nieznacznym przesunięciu, które powoduje zachwianie emocjonalnego odbioru. W konsekwencji finałowe przebudzenie bohaterów dokonuje się nie ze snu w rzeczywistość, ale z rzeczywistości w sen. Scena ta, najbardziej zagadkowa, nie jest tylko zapisem koszmaru, który zakłada, że świat, który przyjmujemy za pewnik zawsze posiada swój negatyw, a jest w przeważającej mierze pretekstem do tego, by ukazać społeczno-polityczne postawy, aroganckie i puste liturgie głoszone z kościelnej ambony, a także ograniczenia z nich wynikające. Dialektyka snu jest więc świadectwem negacji skończoności i jednoznaczności rzeczywistości odbieranej empirycznie, ale zarazem zamienia bohaterów w postaci marionetkowe. Tym samym śnią one poranny spacer wśród rozmytych pejzaży polskiej prowincji, wytrącając widza z poczucia pewności, co do statusu oglądanego świata i wywierając wrażenie narzuconego układu działań. Szelc zdaje się widzieć jednak w tej „małej apokalipsie” szanse na przebudzenie. To powrót do naturalnego cyklu, nieskalanej rzeczywistości – tytułowego „jasnego dnia”. „Wieża. Jasny dzień” to zatem film ezoteryczny, w którym reakcje widza, jego lęki i ciemne strony, a także jego nieufność, co do procesu i nawyków rozszyfrowania filmowego symbolu, stanowią integralną część dzieła. W tym aspekcie staje się jasne, że Szelc posługuje się w tym wszystkim lancetem, nie jak do tej pory bywało – siekierą.
Na festiwalu w Gdyni spotkało mnie wiele różnych, dziwnych rzeczy. Jedni mówili: „teraz zrób reklamę i pokaż, co rzeczywiście potrafisz”, inni naciskali: „nie rób zbyt szybko drugiego filmu, bo jak spierdolisz, to spierdolisz już po całości swoją karierę”. Ludzie, którzy mnie nie znają, sami zakładają z góry wizję mojej ścieżki zawodowej. Otóż oświecę ich: nie widzę siebie w roli filmowca i wcale nie chcę nim być.
Tymczasem to, co się tyczy debiutu, tyczy się również filmu drugiego. Nie ulega wątpliwości, że Szelc jest krzewicielką ekranowego zamętu i żywiołu, żyje sztuką uszytą z paradoksów, szuka paradoksów i paradoksy te prowokuje. Nie spodziewam się więc w jej kolejnym filmie „Monument“, dyplomie aktorskim realizowanym w łódzkiej Szkole Filmowej, niczego innego, aniżeli wariantów wyobrażeniowych i znaczeniowych. Szelc po raz kolejny organizuje dla widzów wielki sprawdzian umiejętności poznawczych. Zaiste, ta intelektualna lektura kina zasługuje, aby dostrzec reżyserkę o sprecyzowanej filozofii sztuki i równie świadomej wypowiedzi pokolenia „głębokiego kryzysu”, które podejmuje próbę definiowania rzeczywistość po zrzuceniu kotary kina swoich poprzedników. Debiut Szelc to istotne dobrodziejstwo: świeżość spojrzenia i szansa na rozszerzenie spektrum samoświadomości polskiego widza.
[Wypowiedzi rozpoczynające poszczególne części pochodzą z rozmowy przeprowadzonej przez autora tekstu oraz Dawida Dróżdża z reżyserką. Wywiad został opublikowany w czasopiśmie Ekrany]