Amerykański sen w krzywym zwierciadle – recenzja filmu „The Disaster Artist”
Podobno marzenia powinno się spełniać. Podobno warto zrobić wszystko żeby się spełniły. Najwięksi indywidualiści osiągają szczyty nie oglądając się na tych, którzy demotywują i podcinają skrzydła. Coraz bardziej modny personal coaching siejący dookoła ziarna pozytywnego myślenia zgodnie z zasadą „każdy szczyt jest do zdobycia” rozprzestrzenia się na cały świat. O tym, że warto uparcie dążyć do spełnienia marzeń niedawno mógł się przekonać bohater „The Disaster Artist” – Tommy Wiseau. W pewnym sensie osiągnął swój cel. W pewnym sensie…
Najnowszy film Jamesa Franco nagrodzony Złotym Globem, Złotą Muszlą w San Sebastian oraz nominowany do Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany bazuje na historii „The Room” – filmu z 2003 roku okrzykniętego najgorszym filmem świata. To nie jest tytuł nadany przez paru recenzentów. To niezaprzeczalny fakt.
Ten status „The Room” osiągnął dopiero po seansach „midnight movies”, gdyż przy próbie tradycyjnej dystrybucji poniósł sromotną klęskę. Tradycja pokazów po północy (filmów niezależnych, undergroundowych, nierzadko po prostu kina klasy B) w latach 70. była niemal rytuałem poszukiwaczy kinematograficznych dziwadeł. Atmosfera podczas seansów bliska była tej panującej na rockowym koncercie, a filmy tam wyświetlane stawały się w pewnych kręgach kultowe. To one paradoksalnie rozsławiły „The Rocky Horror Picture Show” Jima Sharmana, czy „Głowę do wycierania” Davida Lyncha. Tak więc dla jednych „The Room” to film ewidentnie kultowy, przez innych natomiast ignorowany, pomijany i wyśmiewany. Zaliczam się bezsprzecznie do tych pierwszych chociaż przyznam, że bez ogromnej dozy sarkazmu, ironii, filmowego dystansu oraz zamiłowania do intrygująco dziwnych filmów bardzo łatwo przejść do drugiej kategorii odbiorców i po prostu…. nie być w stanie obejrzeć „The Room” do końca.
Dlaczego „The Room” to filmowy paradoks? Film „niezależny” sfinansowany w całości przez zagadkową postać Wiseau za prawie 6 mln dolarów jest w każdej sekundzie ZŁY. Ma w sobie wiele sprzeczności, przez co po pierwszych 5 minutach ogląda się go dalej głównie po to, by przekonać się, czy może być jeszcze gorzej. Tommy nie zawodzi. Z każdą sekundą JEST coraz gorzej. Dialogi są niespójne i sztuczne, a słowa rzucane w przestrzeń nie mają żadnej logiki. Sceny wielokrotnie nie łączą się fabularnie, w wielu przypadkach wręcz nie istnieje ciąg przyczynowo-skutkowy zdarzeń a niektóre wątki pojawiają się w filmie od tak, bez żadnych konsekwencji. Przez pierwsze 20 minut Tommy zdążył zmieścić w filmie aż 3 sceny erotyczne, przez co rozpoczynając seans można mieć wrażenie, że oglądamy wyjątkowo rozbudowany film erotyczny na bardzo słabym poziomie.
„The Disaster Artist” obrazuje fenomen nie tyle samego filmu, co wspomnianego wcześniej Tommy’ego Wiseau. To on i jego historia okazały się świetnym materiałem i pozwoliły w końcu pechowemu reżyserowi zaistnieć na salonach filmowego świata, a nie tylko w spowitej cieniem sferze kina niezależnego. „The Disaster Artist” opowiada historię zderzenia Wiseau i jego najlepszego przyjaciela z hermetycznym światem Hollywood, który nie przyjął ich łaskawie. Jakie więc jest na to najlepsze lekarstwo? Wziąć sprawy w swoje ręce i nakręcić własny film. Miało to być dzieło kinematografii jakiego do tej pory jeszcze nie nakręcono. Tommy zagrał w swoim filmie główną rolę, napisał także scenariusz, zajął się reżyserią oraz produkcją. To prawdziwy człowiek-orkiestra, można by rzec! Problem tylko w tym, że żadnej z tych rzeczy nie potrafi robić. Dlatego też „The Room” jest fenomenem. Franco opowiada historię człowieka, który wierzył, wierzy i prawdopodobnie będzie wierzył, że nakręcił bardzo dobry film (w swojej grze aktorskiej Tommy wzorował się w końcu na Jamesie Deanie!). Zdecydowanie polecam obejrzenie „The Room” (spróbujcie dotrwać do końca) przed seansem „The Disaster Artist”.
James Franco odtworzył postać Tommy’ego w niewyobrażalnie wręcz rzeczywisty sposób. Wygląda, porusza się i mówi identycznie. Naśladuje jego akcent, wadę wymowy oraz mimikę tak, że gdyby stanęli obok siebie, nie dałoby się ich odróżnić. Bardzo dobrym zabiegiem jest porównanie scen z „The Room” ze scenami z „The Disaster Artist”, gdzie widać jak każdy kadr i najmniejszy ruch aktorów jest odwzorowany wręcz z chirurgiczną precyzją. James Franco skupił się w swojej produkcji przede wszystkim na procesie powstawania „The Room”, łącząc formę materiału zza kulis produkcji oraz dokumentując nad wyraz barwną i nieszablonową postać reżysera. To film o tym, jak działa Hollywood – doceniając jednostki, które potrafią wyróżnić się z tłumu, a jednocześnie odrzucając osoby zbyt niezależne i nieszablonowe.
Franco wykłada wszystkie paradoksy „The Room” na tacy i to w taki sposób, że mając za sobą seans pierwowzoru trudno wyjść z podziwu, że ktokolwiek był w stanie to powtórzyć. Pomysł zrobienia filmu o najgorszym filmie świata brzmiał jak niezbyt zabawny żart wypowiedziany po spożyciu zbyt dużej ilości wysokoprocentowych płynów, który następnego dnia wyda się zdecydowanie kuriozalny. Na szczęście James Franco następnego dnia nie doszedł do takiego wniosku – a wręcz przeciwnie – zabrał się ochoczo do pracy i to była bardzo dobra, chociaż ryzykowna decyzja. Ale to właśnie maksyma „bez ryzyka nie ma zabawy” łączy Franco z Wiseau. Poza tym, podobnie jak twórca „The Room” James Franco zagrał główną rolę, został producentem filmu oraz zajął się reżyserią – to się nazywa absolutne wcielenie w rolę! Dodatkowo Grega – przyjaciela Tommy’ego – zagrał brat Jamesa, Dave Franco, co sprawia, że specyficzna przyjaźń między bohaterami jest jeszcze bardziej wiarygodna.
W całej historii ważne jest to, że do niedawna nikt nie wiedział ile Tommy Wiseau ma lat, skąd pochodzi oraz skąd wziął pieniądze, aby ten film nakręcić. Po obejrzeniu „The Room” aż ciśnie się na usta pytanie – „Kim był człowiek, który to zrobił i dlaczego to się w ogóle zdarzyło?”. „The Disaster Artist” poniekąd jest odpowiedzią. James Franco postanowił zrobić film, który pozwoli zrozumieć autora najgorszego filmu świata: ekscentryka i niepoprawnego marzyciela. Prezentuje Tommy’ego Wiseau jako człowieka, który nie boi się marzyć i wcielać te marzenia w życie, czasem wbrew całemu otoczeniu. James Franco mówi o determinacji doceniając autora „The Room” oraz o lojalności i sile przyjaźni, która pomaga spełniać nawet najbardziej kuriozalne marzenia. Przedstawia Tommy’ego w sposób, w jaki on przez wszystkie lata od premiery „The Room” sam nie potrafił się zaprezentować i siłą rzeczy spełnia jego marzenie, by usłyszał o nim cały świat. („The Room” można teraz kupić na stronie Tommy’ego nawet na blue ray’`u…)
Polecam doczekać do napisów końcowych. „The Rhythm of the night” w tle podczas wychodzenia z seansu tylko podbija nastrój totalnego absurdu, dodając dozę zdrowego dystansu do rzeczywistości. W końcu „Why so serious? – be like Tommy”. Po 15 latach od skończenia swojego dzieła w końcu pojawia się w telewizji, na rozdaniu Złotych Globów a „The Room” wróciło do 500 kin ( chociaż tylko na jeden wieczór, ale zawsze!). Polecam, zwłaszcza, że w ekranizacji o „krainie czarów” Tommy’ego Wiseau możemy zobaczyć zarówno Sharon Stone, jak i Zaca Efrona.
Ocena:
Film można obejrzeć w Cinema City: