Siódemka z Berlina – relacja z Berlinale 2018
Kto nie uważa, że festiwale filmowe to w gruncie rzeczy kilkudniowe maratony dla masochistów gotowych na poświęcenia w postaci niedosypiania, niedojadania i chronicznego wyczerpania w celu obejrzenia najnowszych obrazów, spływających z różnych części globu, niech pierwszy rzuci akredytacją. Zaryzykuję stwierdzeniem, że pod tym względem Berlinale niewiele różni się od innych wydarzeń branżowych, nawet tych z rodzinnego podwórka; choć może warto wspomnieć, że w Polsce na próżno szukać kilkusetmetrowych kolejek złożonych z amatorów srebrnego ekranu dzielnie wyczekujących już na parę godzin przed planowanym otwarciem kas biletowych.
Lutowe Berlinale to (obok majowego Cannes i wrześniowej Wenecji) jedna z największych i najbardziej liczących się światowych imprez kina. Tegoroczna edycja niemalże do samego końca pozbawiona była wyraźnego faworyta. Ostatecznie ze stolicy Niemiec z prestiżowym Złotym Niedźwiedziem na koncie wyjechała Adina Pintilie podpisana pod „Touch Me Not”, czesko-francusko-niemiecko-bułgarsko-rumuńską koprodukcją. Nie zabrakło również i polskiego akcentu: po raz drugi (wcześniej w 2015 roku za reżyserię „Body/Ciało”) Małgorzata Szumowska zdobyła Srebrnego Niedźwiedzia, tym razem w kategorii najlepszy film. Zamiast skupiać się jedynie na zwycięzcach przyjrzyjmy się ogólnemu poziomowi festiwalu.
W kuluarach wprost mówiło się o zaskakująco słabych filmach konkursowych. Wyczekiwana „Eva” Benoît Jacquota („Dziennik panny służącej”, 2015) z Isabelle Huppert w roli tytułowej okazała się przeciętnym francuskim thrillerem z pretensjonalnie lakonicznym zakończeniem. Najbardziej rażą luki scenariuszowe: nie wiadomo skąd wzięła się u młodego mężczyzny fascynacja prostytutką w średnim wieku, bez znaczenia pozostaje jego poprzedni zawód (opieka nad starszymi połączona prawdopodobnie ze świadczeniem usług seksualnych) oraz sposób, w jaki osiągnął sukces. Punkt wyjścia właściwej fabuły jest zresztą dość banalny: Bertrand przeprowadza eksperyment na zimnej w obyciu Evie, chcąc sprawić, aby ta się w nim zakochała. Problem w tym, że zarówno film Jacquota, jak i obiekt badań Bertranda pozostaje absolutnie letni. Trudno znaleźć tutaj element, który mógłby wywołać reakcję inną niż wynikający z zażenowania śmiech czy mniej lub bardziej dyskretne ziewnięcie. Widzowie na jednym z pokazów znaleźli jednak inny sposób ujścia swoich emocji i „Evę” po prostu wybuczeli.
W tym roku w konkursowych szrankach stanął również Lav Diaz, twórca kojarzony z weneckim Złotym Lwem za „Kobietę, która odeszła” z 2016 roku i absurdalnie długimi metrażami swoich filmów (współcześnie ogranicza się raptem do cztero-, a nie dziewięciogodzinnych obrazów, jak to miało miejsce jeszcze przed dekadą). Filipińczyk to autor prawdziwego kina ekstremalnego – tegoroczny „Season of the Devil” to monumentalny czarno-biały musical a capella, wierny założeniom nurtu slow cinema. I choć opis ten stanowi zachętę zapewne tylko dla nielicznych masochistów filmowych (ukłon dla niecierpliwie wyczekujących godzinę w kolejce na seans prasowy tylko po to, aby po opróżnieniu puszki z piwem i wyśmianiu innych opuszczających salę dezerterów, pokornie do nich dołączyć), a dla reszty jest raczej skuteczną antyreklamą, to trzeba przyznać, że trudno o bardziej oryginalny pomysł. Tym bardziej, że – dolejmy oliwy do ognia – istotną rolę odgrywa tutaj sytuacja polityczna na Filipinach pod koniec lat 70. Wiąże się to z dyktaturą prezydenta Ferdinanda Marcosa i utworzeniem CHDF – zbrojnej grupy, tłumiącej wszelkie przejawy oporu.
Konwencja musicalu sprawia jednak, że znajomość faktów nie jest wcale konieczna. Lav Diaz skłania się ku prostym, czytelnym rozwiązaniom. Dyktator ma – dosłownie – dwie twarze: szaleńca i intelektualisty; jego przemówienia to istny bełkot, ciąg pozbawionych znaczenia słów, o których mocy świadczą jedynie krzyk i intonacja, połączone z odpowiednią gestykulacją; podstawowe zawołanie żołnierzy to natomiast banalne ,,la la la”, śpiewane w rytm wpadającej w ucho melodii i przybierające na sile jedynie w konkretnych, zwykle tragicznych sytuacjach. Lav Diaz jest konsekwentny zarówno w perfekcyjnie dopieszczonych kadrach (dominują ujęcia statyczne), jak i wymogach gatunku – komunikaty ,,nieśpiewane” są tutaj zapisane na papierze, wymownie przemilczane lub zastąpione gestem. „Season of the Devil” traci dopiero pod koniec. Przez większość seansu trudno oderwać wzrok od ekranu, natomiast ostatnia godzina poświęcona została postaci apatycznego poety, przeżywającego wewnętrzną przemianę, co odbywa się kosztem ucięcia interesujących wątków dwóch bohaterek. Mimo wszystko świat kreowany przez Diaza to na pewno jeden z tych, do których warto było na Berlinale zawitać.
Podobnie sytuacja ma się zresztą w przypadku „La prière” Cédrica Kahna, kameralnej historii chłopaka znikąd uzależnionego od narkotyków (nagroda dla Najlepszego aktora dla Anthony’ego Bajona). Już sam krótki opis fabuły nasuwa skojarzenia z mnóstwem innych tytułów o takiej samej tematyce. W głowie pojawia się więc ostrzeżenie: to tylko kolejna schematyczna opowiastka o wychodzeniu na prostą. I w gruncie rzeczy przewidywania te nie są bezpodstawne: Thomas trafia do domu dla ,,młodych gniewnych”, gdzie pod wpływem religii, przyjaźni, pracy i miłości przezwycięża słabości. W „La prière” każda postać to niemalże ucieleśnienie dobroci, dlatego też z pewnym wyrachowaniem widza przyzwyczajonego do trudności wręcz oczekuje się, kiedy i w jaki sposób cudowny świat bohatera runie. Wydaje się, że kroplą, która przepełni czarę, będzie policzek wymierzony przez siostrę zakonną – ale nic złego się nie dzieje. „La prière” zyskuje na ocenie dzięki temu, że jako jeden z nielicznych filmów konkursowych angażuje widza w losy głównej postaci; być może brakuje obrazów ,,ku pokrzepieniu serc”, które w sposób niewymuszony przypominają o ważnych wartościach. Kahn jednak zgrabnie unika taniego moralizatorstwa, ironicznie przełamując powracające sceny wspólnej modlitwy chociażby próbą do przedstawienia o tematyce biblijnej czy pozwalając głównemu bohaterowi wierzyć, jakoby doznał cudu uzdrowienia w górach. Publiczność na Berlinale okazała się ,,kupić” wizję francuskiego reżysera; pojedynczy gwizd z ust widza, który szybko zreflektował się, że nikt mu nie wtóruje, urwał się niezwykle szybko.
Na Berlinale pojawiły się też duże amerykańskie nazwiska. Najnowszy film Gusa Van Santa, „Don’t Worry, He Won’t Get Far on Foot”, opowiada historię Johna Callahana – zmarłego przed ośmioma laty kontrowersyjnego rysownika. Van Sant skrupulatnie ,,odhacza” kolejne wydarzenia z życia artysty – uzależnienie od alkoholu, wypadek, terapię odwykową, współpracę z czasopismem – łącząc je powracającą jak refren anegdotką o czterech faktach na temat matki Callahana i wycinkami z jego prac. Całość jest jednak chaotyczna i pozbawiona temperatury emocjonalnej. Van Sant raczej prześlizguje się po życiorysie bohatera, niż faktycznie pogłębia jego rozterki, nie wychodząc poza ramy typowego filmu biograficznego. Jak zawsze warta uwagi jest kreacja Joaquina Phoenix’a tym razem w roli sparaliżowanego pirata drogowego; nie ustępują mu Jonah Hill czy pojawiający się niestety na krótko na ekranie Jack Black. Obecność Rooney Mary, kontynuującej tradycję zmiany koloru włosów do każdego filmu, w który jest zaangażowana, pozostaje natomiast całkowicie niewykorzystana – jej rola sprowadza się do bycia ładną dziewczyną bohatera, która przywraca mu chęć do życia. Ku wielkiemu rozczarowaniu „Don’t Worry” wpisał się w szereg filmów festiwalu, o których zapomina się tuż po wyjściu z kina (lub nawet wcześniej).
W Berlinie odbyła się też premiera „Unsane” – najnowszego filmu Stevena Soderbergha. Nakręcony w całości iPhonem obraz przyjęto dość chłodno, choć to jeden z nielicznych seansów festiwalowych, któremu udało się wywołać większe emocje – strachu, zaciekawienia, irytacji. Nieoczywiste kąty widzenia kamery, jakby przypadkowe rozmieszczenie elementów w kadrze, specyficzny montaż czy najbardziej efektowna sekwencja z nałożeniem na siebie ujęcia głowy bohaterki widzianej z przodu i z tyłu idealnie współgrają ze stanem psychicznym Sawyer Valentini.
Kobieta usiłuje bowiem odciąć się od groźnego stalkera, którego rysy regularnie dostrzega w twarzach innych mężczyzn. Zakres wiedzy widza, jak i samej bohaterki nieustannie ewoluuje, ocena wiarygodności jej osądów również ulega zmianie. Trup ściele się gęsto, ofiara płynnie przejmuje rolę kata, racjonalne argumenty mieszają się z napadami szału, a oferty pomocy pojawiają się nagle i równie szybko znikają. Nawet jeśli to tylko kolejny mind-game film klasy B, podpisany nazwiskiem twórcy z wyższej półki, to nie sposób podejść do niego całkowicie ,,na chłodno”.
Czego jak czego, ale najnowszemu ,,dziełu” Kim Ki-Duka letniości też nie można zarzucić. Seans pozakonkursowego „Human, Space, Time and Human” na nieszczęście nie kończy się wraz z zakończeniem projekcji; uspokojenie oburzenia i zażenowania po dwugodzinnej projekcji zajmuje nawet więcej czasu niż ona sama i pozostawia trwały ślad na psychice. Koreański reżyser miał szczytny cel: wykoncypował sobie, że przy pomocy statku stworzy metaforę społeczeństwa (może nie tylko rodzimego, ale i szerzej – światowego?), umieszczając na nim przedstawicieli władzy, środowisk przestępczych czy światka prostytucji, ale i przeciętnych obywateli – młode małżeństwo czy grupę nastolatków. Właściwie od razu zrezygnował jednak z próby subtelnego sportretowania postaci, zarysowania tła sytuacji czy nakreślenia inaczej niż grubą krechą relacji między bohaterami.
Kim Ki-Duk wykreował świat, w którym między mężczyznami a gwałcicielami, mordercami, psychopatami i złodziejami stawia się znak równości, a kobiety to ladacznice, ofiary zbiorowych gwałtów lub ewentualnie przyszłe matki, mające uratować ludzkość. Absurd goni absurd, zbrodnia zbrodnię, a krew ciągle płynie po pokładzie. Gra aktorska woła o pomstę do nieba; każda z postaci jest tu swoją własną karykaturą, żadnej z nich się nie wierzy i żadnej nie kibicuje. Na domiar złego Koreańczyk lubuje się w irytujących powtórzeniach i wykładaniu wszystkiego kawa na ławę; jeśli dotąd nie byłeś pewien, czy bohater ma złe zamiary, to na pewno on sam zaraz ci o tym powie (albo dokona jeszcze dziesięciu straszliwych czynów, żeby całkowicie utwierdzić cię w tym przekonaniu). Na koniec dorzućmy jeszcze postać creepy starca-boga, który milcząco obserwuje dokonywanie kolejnych gwałtów i mordów, sadzi drzewka w otworach martwych ciał, a później kroi je tasakiem i zachęca do ich spożywania – i uznajmy, że komentarz jest zbędny. „Human, Space, Time and Human” Kim Ki-Duka może być świetną zabawą, ale tylko przy odpowiednim zapleczu procentowym – i na pewno nie jest to tak ,,miły zły seans”, jak w przypadku osławionego „The Room” Tommy’ego Wiseau.
Spośród wymienionych filmów tytułową siódemkę bez oporów przyznać można chyba tylko filmowi otwarcia, a więc wyczekiwanej animacji poklatkowej „Isle of Dogs” Wesa Andersona (nagroda w kategorii Najlepszy reżyser). Piękna wizualnie, zrealizowana z humorem i werwą historia o skazanych na wygnanie ze względu na roznoszenie chorób psiakach, przez sto minut ani na chwilę nie zwalnia tempa – atmosferę podkręcają tutaj przede wszystkim błyskotliwy montaż i dynamiczna muzyka. Reżyserowi „Grand Budapest Hotel” udało się zaangażować do tego projektu śmietankę aktorską: Cranston, Norton, Murray, Goldblum, McDormand, Keitel, Johansson – co by było, gdyby kiedyś znaleźli się razem na ekranie! Wydaje się, że pomimo obejrzenia kolejnych dwudziestu pozycji w ciągu kilku następnych dni festiwalu, żadna nie przyćmiła już tego, czym poczęstował nas ,,stary, dobry” Wes. Jedna jaskółka wiosny nie czyni – a szkoda.