Rewolucja, której nie było – recenzja filmu „Ja, Godard”

Pierwsze sekundy filmu „Ja, Godard” to niemalże poemat ku czci francuskiego reżysera. „Dziki, fascynujący, niepokorny, bezczelny, młody, wolny, ujmujący” – laurka dla Jean-Luca Godarda wydaje się nie mieć końca. Jej autorką jest Anne Wiazemsky, francuska aktorka, która z obiektem swoich westchnień spędziła kilkanaście lat – zapewne pełnych iście filmowych przygód. W oparciu o jej doświadczenia oraz spisaną na ich kanwie biografię „Un an apres” reżyser Michel Hazanavicius stworzył film o jednym z największych rewolucjonistów wśród reżyserów światowego kina, Jean-Lucu Godardzie.

Na oczach widza bożyszcze Nowej Fali i jednocześnie wciąż niezbadany przedmiot kulturoznawczych analiz zyskuje ludzkie cechy, aby ostatecznie stać się zmanieryzowanym, odcinającym się od swoich dotychczasowych osiągnięć idealistą. Wbrew licznym zachwytom i pochwałom krytyków Hazanavicius nie dokonuje filmowej rewolucji. W niej specjalizował się niegdyś Godard i jak dotąd znalazł niewielu godnych siebie naśladowców.

Odkrywanie na nowo twórcy „Do utraty tchu” i „Pogardy”, jako człowieka wielu wad i słabości, było dla reżysera filmu „Ja, Godard” dość łatwym zadaniem, ponieważ skupił się na wyjątkowo burzliwym i newralgicznym dla Godarda okresie jego życia oraz twórczości. Trwają właśnie lata sześćdziesiąte, jesteśmy w samym sercu europejskiej kontrrewolucji, a francuski reżyser nie może poradzić sobie z negatywnym przyjęciem jego najnowszego filmu „Chinka”. Tymczasem, na paryskich ulicach wrze od frustracji i gniewu tysiąca młodych ludzi. Godard ma już za sobą swoje wielkie filmy, jest znany i rozpoznawalny, może więc pozwolić sobie na całkiem wytworną kolację tuż po męczącej demonstracji. W jego życiu prywatnym także zachodzą rewolucyjne zmiany. Małżeństwo z młodszą od siebie aktorką, pierwsze różnice zdań oraz partnerskie niedopowiedzenia, wreszcie kłótnia zapowiadająca koniec miłosnej sielanki.

Filmowa mozaika zdarzeń, ważnych i zarazem niejednoznacznych w ocenie sytuacji wyznacza rytm całego obrazu. To przez ich pryzmat wypełniamy luki w swojej wiedzy o jednym z najwybitniejszych twórców europejskiego kina. Widz okazuje się zamknięty w relacji między nim – jednym z największych artystów – a nią – muzą i narratorką, której pamięć wyznacza ramy filmu – próbuje obalić mit, który sam stworzył – mit o Godardzie. Zapomina jednak, że to on był specjalistą nie tylko od rewolucji, ale też od podważania i negowania kulturowych oraz społecznych mitów.

Zaskoczeni dziwactwami i onieśmieleni jego nagością śmiejemy się z wielkiego Godarda, „papieża” Nowej Fali, intelektualisty i wielkiego humanisty. Jego człowieczeństwo, z drażniącą pretensjonalnością i hipokryzją na czele, krępuje nas i bawi, a fascynacja maoizmem wywołuje na uśmiech połączony z politowaniem. I choć czasami iskrzy się w nas uczucie sympatii, jak w scenie, w której żartuje on o Delonie lub gdy ocenia siebie krytycznie i bez żadnych ulg, to pewnie nie chcielibyśmy nigdy poznać Godarda w wersji Hazanavicius’a.

Ironia i prześmiewczy ton filmu, choć potrzebne we współczesnym kinie, szczególnie w tym biograficznym, swoim nadmiarem i przewidywalnością powodują jednak u mnie lekkie znużenie. Choć może to mój brak podzielnej uwagi spowodował, że zamiast doszukiwać się stylistycznych nawiązań i technicznych zabiegów inspirowanych filmowymi esejami Godarda, skupiłam się na wymierzonych w niego żartach i niemających końca drwinach. A może to mój brak poczucia humoru, który nie pozwala mi śmiać się z banalności i maleńkości twórcy, który wciąż tkwi w mojej pamięci jako wybitny artysta.

Żałuję jednocześnie straconej szansy Hazanavicius’a. Pomysł ponownego odczytania reżyserskich zamysłów Godarda, przez pryzmat jego osobistych doświadczeń , mógłby pomóc nam odkryć nowe znaczenia, nie tylko na płaszczyźnie poszczególnych filmów, ale również w kontekście kina autorskiego oraz ideowości, jaka stanowiła jego postawę. Zamiast tego otrzymaliśmy zestaw żartów z Godardem w roli głównej, który zamiast bawić, wywołuje rosnący wraz z każdą kolejną kpiną niesmak. Może więc nie w moim poczuciu humoru, ani nietykalności Godarda tkwi problem. Sceny takie jak ta, w której Godard oburza się na żonę, gdy ta dziękuje policjantom za pomoc, czy niepotrzebna kłótnia w restauracji, podczas której reżyser wylewa wszystkie winy pokoleniowe na Bogu ducha winnych staruszków, mogą wywoływać uśmiech. Ostatecznie są tylko one prześmiewczymi zabiegami, które z filmu „Ja, Godard” czynią zabawną komedię na jeden wieczór. Jeśli więc w moich przypuszczeniach tkwi choć trochę prawdy, to chciałabym zachować ten nieskalany obraz „papieża” Nowej Fali, który swoimi obrazami takimi jak „Szalony Piotruś” czy „Do utraty tchu” odkrywał dla mnie kulturę lat sześćdziesiątych, wraz z fascynacją sartre’owskim egzystencjalizmem, wymagającą wolnością oraz krytyką uwierających, choć bezpiecznych, norm społecznych. Moja ocena jest jednocześnie potwierdzeniem słów samego Michela Hazanavicius’a przewidującego, że jego najnowszy film może nie spodobać się tym, którzy Godarda postrzegają niczym muzealny eksponat. Obalenie godardowskiego pomnika wymaga bowiem nie lada wysiłku twórczego, sama plotka niestety nie wystarczy.

Ocena:

żarówki 2-01


martyna-kleszcz-male

Martyna Kleszcz
Kiedyś studentka filozofii i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim, dziś początkująca zielarka. Od czasu do czasu bywa autorką tekstów o kulturze i filmie. Obecnie stawia pierwsze kroki w tworzeniu tekstów poświęconych ziołolecznictwu.