I’m not in love with „The Shape of Water” – recenzja filmu „Kształt wody”
Guillermo del Toro i Vanessa Taylor za bardzo puścili wodze fantazji, pracując nad scenariuszem do „Kształtu wody”. Magiczność oraz potencjał wizualny produkcji toną w starciu z innymi elementami tej przepełnionej odniesieniami do historii kina i kultury popularnej satyry na Stany Zjednoczone, w której wszystko wypływa na powierzchnię, będąc zbyt czytelnym i sugestywnym.
Niema sprzątaczka – Elisa Esposito (Sally Hawkins) odkrywa sprowadzonego do laboratorium naukowego, w którym pracuje, człekokształtnego potwora z Amazonki. Z czasem staje się niejako jego nauczycielką w obcym świecie. Inność, łącząca te dwie wykluczone społecznie istoty, sprawia, że rodzi się między nimi uczucie. Gdy okazuje się, że amazońskie monstrum ma być wykorzystane do walki z komunistami (akcja filmu rozgrywa się w czasach zimnej wojny), a następnie unicestwione, kobieta postanawia je uratować. Na pomoc w walce z imperialistycznym systemem, reprezentowanym przez agenta bezpieczeństwa Richarda Stricklanda (Michael Shannon), przychodzą jej sąsiad gej (Richard Jenkins), koleżanka Afroamerykanka (Octavia Spencer) i Rosjanin Żyd (Michael Stuhlbarg).
Nie bez powodu szufladkuję w taki sposób bohaterów filmu. Produkcja del Toro roi się od utartych schematów i stereotypów. Wydawać by się mogło, że „Kształt wody” pod postacią baśni niesie ważny społeczno-polityczny przekaz. Del Toro ukazuje, że każdy ma prawo kochać i że wykluczenie wciąż dotyka wielu osób, być może nawet bardziej w czasach ówczesnej prezydentury Trumpa, do której ewidentnie się odwołuje, niż w czasach zimnej wojny. Konwencja baśni pozwala podkreślić, że słabsi i napiętnowani mają szansę wygrać ze złem tylko w świecie fikcyjnym. Problem polega jednak na tym, że del Toro traktuje swojego widza jak niezdolne do analizy kodów kulturowych dziecko i próbuje objaśniać mu rzeczywistość tak, jak robi to Elisa Esposito swojemu ukochanemu. Del Toro postanawia udzielać odpowiedzi na pytania, zanim ktokolwiek zdąży je zadać. W taki oto sposób już w prologu dowiadujemy się, jak skończy się film i kto jest w nim uosobieniem zła.
To jednak nie jedyny minus „Kształtu wody”. Choć można zachwycać się stroną wizualną (drobiazgowa scenografia, wprowadzająca w baśniowy świat, czy intrygujące zabiegi operatorskie i montażowe, budujące zupełnie nieoczekiwane znaczenia), klimatyczną muzyką Alexandre’a Desplata oraz przekonującym aktorstwem (szczególne brawa należą się Sally Hawkins, niewypowiadającej w filmie ani jednego zdania, a mimo to hipnotyzującej), to odniosłam wrażenie, że del Toro miał nieskończoną ilość pomysłów i postanowił zmieścić je wszystkie w jednej produkcji. W obliczu wielu oskarżeń o plagiat warto jednak zastanowić się, ile z jego pomysłów było autorskimi wizjami. W filmie możemy dostrzec odniesienia do jego wcześniejszych dzieł oraz unaocznienie zamiłowania do historii kina – hołd złożony kinu niememu i gatunkowemu (klasyczny musical, kino szpiegowskie, estetyka noir, romans, monster movie) czy poszczególnym autorom (dość wspomnieć nawiązania do twórczości Jeuneta). To wszystko idzie często w parze z banalnymi i nic niewnoszącymi dialogami rodem z komedii romantycznych oraz z absolutnie nierównymi aktami tej historii. Tym samym cała baśniowość i subtelność rozpływa się w banalnych zagrywkach reżysera i żonglerce konwencjami. Szkoda, że o ważnych społecznie kwestiach – takich jak orientacja płciowa, równouprawnienie kobiet, przynależność wyznaniowa czy wreszcie inność i wykluczenie – mówi się wciąż pod postacią utartych szablonów i klisz. Najnowszy film del Toro ma wiele kształtów, ale jedno jest pewne – reżyser pływa raczej w płytkich wodach.
Ocena:
Film można obejrzeć w Cinema City:
Korekta: Marta Rosół