Refleksje przedoscarowe 2018
Michał Trusewicz: Niedługo zbliża się oscarowa gala (tamten dzień, tamta noc), więc tradycyjnie otwieramy reflektorową dyskusję. Za który film łapiecie kciuki? Która rola najmocniej was ujęła? A może chcecie się podzielić swoimi refleksjami o tym, jaki ten rok był dla oscarowego kina?
Dawid Dróżdż: Ja oczywiście trzymam kciuki za „Tamte dni, tamte noce” – totalnie zakochałem się w każdym kadrze tego filmu!
Michał: To jeden z bardziej uwodzicielskich filmów w ostatnim czasie. Cieszę się, że Guadagnino nie zatrzymał się jedynie na poziomie stylizacji vintage na lata 80. Trzymam kciuki, by zdobył nagrodę za najlepszy film, bo niestety pewnie nie ma co liczyć, że Timothée Chalamet zgarnie statuetkę za najlepszą rolę pierwszoplanową, Z drugiej strony konkurencję ma naprawdę niezłą: Gary Oldman w „Czasie mroku” odstawił niemal wybitny monodram. Ze wszystkich oscarowych filmów utkwiła mi najbardziej jedna scena, która powinna przekonać wszystkich do stworzenia dwóch nowych kategorii: SPOJRZENIE ROKU oraz TWARZ ROKU. Mielibyśmy wtedy pewność, że Timothée Chalamet będzie murowanym kandydatem do ich zdobycia.
Patrycja Mucha: Uważam scenę przy kominku za jedną z piękniejszych, a kreację Chalameta za jedyną przekonującą w „Tamtych dniach, tamtych nocach”.
Adrianna Smyk: Dawno nie byłam tak przytłoczona parainteligenckimi dialogami w filmie, który aspiruje do bycia górnolotnym. Momentami więdły mi uszy. Ponadto, mam wrażenie, że Guadagnino poświecił naprawdę niewiele czasu, by zbudować atmosferę lat 80. Jasne, w filmie obecna jest stylizowana scenografia, ale aktorzy grają tak, jakby byli ludźmi w 100% nam współczesnymi. Brak w nich dekadencji intelektualistów drugiej połowy XX wieku.
Uważam, że scenariusz jest nieco absurdalny. Sądzę, że dramaturgia budowana jest tanimi chwytami, nie wspominając o kilkunastosekundowych ujęciach np. przedstawiających Chalameta leżącego w łóżku i nie mogącego zasnąć. Wow, dzięki za informację – dzieciak denerwuje się nową znajomością z kolegą taty.
Patrycja : Skłonię się bardziej ku: team Adrianna! To, o czym Dawid i Michał wspominacie, jest trochę mydleniem oczu. Ten film brnie w impresje i chce być opisywany soczyście, gęsto, lepko i parno. Niestety, poza tym impulsem do myślenia o kinie w kategoriach sensorycznych niewiele więcej w nim jest. Postaci są kiepsko napisane, film się dłuży i jest pełen taniej symboliki. Ale to prawda, że oddziałuje – inaczej niż robi to gros współczesnych produkcji.
Gabriela Bazan: „Uwodzicielski”, jak napisał Michał, to chyba najlepsze słowo, jakim można opisać „Tamte dni, tamte noce”. Czytając opis, byłam dosyć sceptycznie nastawiona do obejrzenia tego filmu, ale ostatecznie pochłonął mnie bez reszty. Mam nadzieję, że wyjdzie z jakimiś statuetkami, chociażby za scenariusz adaptowany. Ja jestem cichym fanem filmów przyprawionych kulturowymi akcentami. Jedni mogą to nazwać krzywdząco przeintelektualizowaniem, ale ja szczerze to uwielbiam.
Michał : Patrycja, ja mam wrażenie, że te postaci są właśnie cudownie autentycznie pod względem kulturowych uwarunkowań. Specyfika kultury żydowskiej (młody Elio dorasta w jej kręgu) polega na emocjach, intensywnych przeżyciach i czuciu właśnie WBREW wszystkiemu – wbrew tęsknocie, ciągłemu poczuciu utraty. Ten żydowski witalizm łączy się z dwiema głównymi osiami w filmie: melancholią i intensywnością. Dlatego scenariusz (a również bohaterowie) zawiera w sobie dwie ścieżki kulturowe: śródziemnomorskiej zmysłowości i żydowskiej melancholii. W „kominkowej” scenie pada ostatnie słowo w filmie, które jest właśnie imieniem (a raczej jego wywoływaniem) Elio. W kulturze żydowskiej imię ma szczególną moc, gdyż zarówno jest nośnikiem indywidualności, jak i bywa od razu naznaczone jakąś tęsknotą za drugim człowiekiem. Wszystkie te wątki łączą się w całość, tworząc metaforyczny splot melancholii i miłości.
Dawid: Dla mnie z kolei te górnolotne dialogi były niezbędne w ekspozycji postaci Elia i Olivera. Przecież rozmowa o etymologii słowa „brzoskwinia” zarysowuje obraz obu bohaterów: błyskotliwy, pewny siebie studenciak oraz zafascynowany nim szczylek. A w momencie, kiedy nasze wyobrażenie o postaciach coraz silniej się utwierdza – Guadagnino odwraca sytuację: jego postaci ewoluują wraz z dojrzewaniem nastolatka, który staje się świadomym swoich pragnień, pewnym siebie mężczyzną. Oliver, mimo swojej błyskotliwości, nie potrafi poradzić sobie z nową sytuacją.
Adrianna: Elio wprost mówi Oliverowi, że są Żydami. Nie uważam, aby film trafnie odzwierciedlał żydowskość. Symbolika jest nachalna: gdy Elio zauważa gwiazdę Dawida na szyi Olivera, natychmiast zaczyna nosić podobną. Guadagnino tak otwarcie przekazuje widzom klucz do interpretacji swego dzieła, że jest to aż niesmaczne. Mówiąc „dekadencja”, miałam na myśli otwartość intelektualistów lat 80. oraz ich wywrotowość (Derrida, Sontag, Foucault).
Patrycja: Drodzy, robicie to, czego ja w kinie robić nie lubię – przedkładacie konteksty nad tworzywo filmowe. Mnie to wodzenie za ledwie zarysowane wątki w stronę rozbudowanych analiz kultury żydowskiej nie kręci, chcę patrzeć tylko na postaci. Rozumiem, że tak te one zozstały napisane, lecz ja części z nich nie wierzę i nie uważam za interesujące (zwłaszcza studenciaka) Marzę, żeby więcej było historii o tym, że ktoś nie jest piękny, ale dla kogoś totalnie fascynujący. Nie chcę autentyzmu pod względem kulturowym (zresztą co to tak naprawdę znaczy?) – chcę wiarygodnej postaci filmowej. Żeby nie było: ja nie uważam, że to jakiś shit z tego filmu. Tylko, że not my cup of tea.
Dawid: To zależy też, czy rozmawiamy sobie tutaj jako filmoznawcy-krytycy (i zależy jakie mamy podejście do krytyki filmowej), czy po prostu kinomani, którzy będą emocjonowali się galą oscarową. Oczywiście też nie uważam tego filmu za arcydzieło, ale jeśli film wywołuje we mnie takie emocje, to jest dla mnie po prostu najlepszym filmem na świecie.
Robert Siwczyk: Obejrzałem „Tamte dni, tamte noce” i powiem Wam, że jestem sfrustrowany tym filmem. Operator kamery w ogóle nie pozwala nam poznać, co kryje się w głowie Olivera, nawet w momencie, kiedy ich relacja ma temperaturę tego słońca, co tak pięknie oświetlało ciało Hammera. Strasznie uprzedmiotawiająca rola, która aż się prosi o lepsze rozpisanie.
A propos dialogów. Jeśli te akademickie dysputy są wrzucone w tak pretekstowy sposób, bez cienia ironii, to nie sposób, żeby one wyszły naturalnie.
Chalamet rządzi. Stevens rządzi.
Dawid: Zostawiając już temat „Tamtych dni, tamtych nocy” to jeśli chodzi o faworytów, obstawiam, że konkurencję zakoszą „Trzy bilboardy..” i „Kształt wody”. A poza tym jestem oburzony pominięciem w nominacjach „The Florida Project”!!! Mam nadzieję, że przynajmniej Willem Defoe zgarnie statuetkę za drugoplanową rolę.
Patrycja: Też banuję Akademię (tylko jak to zrobić?) za tak lekceważące potraktowanie „The Florida Project”. Nie wiem, kto te filmy ogląda. Chyba koty tych ludzi…
Michał: Dawid, pewnie będzie tak jak wyrokujesz – „Kształt wody” zgarnie najwięcej nagród, bo to film wykalkulowany na sukces, choć ma momenty spontaniczności (musicalowe wstawki wypadają uroczo i zabawnie).
Dawid: Mam z tym filmem straszny problem. Były momenty, kiedy totalnie wchodziłem w świat à la „Amelia” czy „Delicatessen” Jeuneta, a z drugiej pewne fragmenty mnie z tego świata wytrącały (jak ów scena musicalowa, która bawiła zamiast wzruszać). Ostatni akt to już powielający klisze thriller.
Michał: No właśnie! Też nie potrafiłem zanurzyć się w kształcie (nomen omen) tego filmu. To trochę rzemieślniczy test multigatunkowości, sprawności w poruszaniu się w różnych konwencjach, co miało cudownie przeobrazić się w poetykę baśni, ale niestety zamieniło się w dziwny kolaż scen, pojedynczo intrygujących i ciekawych, lecz całościowo zbliżających film do artystycznej hucpy – nierealnej baśni obliczonej na jak najbardziej realny zysk.
Patrycja: Wciąż zdumiewa mnie liczba nominacji dla tego filmu. Poza tym, że bardzo nie lubię oczywistego castingu (mało kto przekracza tu swoje emploi), to nie umiem – poza dziwnością tego świata, wynikającą jasno z upodobań del Toro – zrozumieć tego fenomenu. Ktoś mi wytłumaczy?
Robert: „Kształt wody” to jedno wielkie „meh”. Wszystko jest tak minoderyjnie skrojone pod Oscary, że aż dziwię się, że zgarnął aż tyle nominacji. Im dłużej o nim myślę, tym bardziej uwiera mnie brak jakiegokolwiek szaleństwa, minimalnej szarży do przodu z tematem, zabawy formą baśni à la bracia Grimm.
Patrycja: Ja bym chciała, żeby wygrała „Lady Bird”. Jeśli Gerwig dostanie Oscara za reżyserię, też będę spać spokojnie (kolejnej nocy, oczywiście). Jezusie słodki, co tam się dzieje! To tak mądry film i tak dobrze zrobiony (nie ma w nim ani jednego zbędnego ujęcia), że aż mi dech w piersiach odebrało. Ale w sumie to stawiam na „Trzy billboardy…”.
Adrianna: Ten still z filmu idealnie pasuje do gali oscarowej! Błagam, niech „Lady Bird” wygra!
Robert: Gerwig pozamiatała. Reżyserski debiut i od razu nominacja. Jeśli zgarnie statuetkę, będę w siódmym niebie, ale bądźmy realistami – ten film jest zbyt indie dla kapituły. „Lady Bird” nie ma szans z „Trzema billboardami”. Akademia uwielbia pochylać się nad południem, a film McDonagha w epoce „Włóczęgi” u władzy byłby konsekwentną kontynuacją niepoddawania się retoryce, jaką serwuje Trump.
Dawid: A jak wam podobały się nominowane aktorki z „Lady Bird”? Mają według was szansę na statuetkę?
Adrianna: Uważam, że Saoirse Ronan dostanie Oscara za rolę pierwszoplanową. Zagrała naprawdę wybitnie! Patrząc na jej kreację, trudno uwierzyć, że ma więcej niż 17 czy 18 lat. Co do Laurie Metcalf – trzymam kciuki, żeby została nagrodzona. Tak naprawdę znałam ją tylko z „Big Bang Theory”, gdzie gra matkę Sheldona (tak, zdarza mi się to oglądać, nie śmiejcie się). To było dla mnie niezwykłe, by móc zaobserwować, jak bardzo różni się jej gra w głupim sitcomie i w dojrzałym komediodramacie. Mam nadzieję, że obie wygrają.
Dawid: Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć ją w duecie z Timothée! Na razie moją faworytką jest wspaniała Frances z „Trzech billboardów…” P.S sitcomy są super!
Adrianna: Kurczę, ja bardzo lubię Frances McDormand, ale jej rolą w „Trzech billboardach…” odrobinkę się zawiodłam. Jest wspaniałą aktorką, ale moim zdaniem o wiele lepiej wypadła w roli Olive Kitteridge. To jej kreacja życia. Mam wrażenie, że jedyne, co doradził jej reżyser „Trzech Billboardów” to „graj jakbyś wciąż była Olive, ale dodaj trochę przekleństw i bądź bardziej bitchy”.
Patrycja: W przypadku roli pierwszoplanowej nie wierzę, że wygra ktoś inny niż McDormand, chociaż to bardzo typowy wybór. Ronan jest wspaniała, ale takie innego typu aktorstwo w USA raczej niespecjalnie bywa doceniane.
Robert: Moim zdaniem zagrozić jej może tylko Margot Robbie. Nawet jeśli film nie jest jakąś rewelacją, to ona zagrała tam koncertowo.
Gabriela: A ja wywołam inną dyskusję: porozmawiajmy o aktorkach drugoplanowych. Fantastyczna Allison Janney w „I, Tonya” to prawdziwa petarda!
Robert: Jak dla mnie to dobra rola, ale zagrana na jednej nucie. Przede mną jeszcze „Phantom Thread”, ale jak na razie wygrywa Laurie Metcalf jako matka Lady Bird. Chociaż chodzą słuchy, że spore szanse ma Mary J. Blige (nie do poznania w „Mudbound”). Tylko, że to była postać snuj – kadrowana cały czas w pełnych planach, chodząca z kąta w kąt. Bardziej mnie przekonuje supporting role w wykonaniu Mahershala Aliego sprzed roku.
Gabriela: Ja tak szczerze nienawidziłam jej postaci przez cały seans – kupiłam jej interpretację postaci bez reszty. Co do „Mudbound”, to jestem ciekawa, czy padnie temat z serii „Netflix i Oscary”.
Patrycja: Bardzo lubię postaci, które uosabiają ludzkie sprzeczności – kreacja Laurie Metcalf jest po prostu bardzo przekonująca. Spektaklu nie ma, ale postać tak pełnokrwista jak, nie przymierzając, rare steak.
BTW! Wczoraj widziałam „Nić widmo”. I to jest, proszę Państwa, sztos. Powiem tylko, że gdyby nie moje osobiste preferencje, to mógłby wygrać z „Lady Bird”.
Dawid: Płynnie przechodząc do ról męskich – ja właśnie jestem po burzliwej dyskusji z przyjaciółką na temat Jamesa Franco. Według was zasłużył na nominację?
Robert: Mam problem z „Disaster Artist”. Abstrahując od akcji #metoo, to film jest idealny do piątkowego piwka/winka na odprężenie. Franco odtworzył 1:1 sposób zachowania Wiseau. Jednak z jakiegoś powodu postanowił na koniec wstawić porównanie zrekonstruowanych scen z oryginalnymi scenami z „The Room” i widać ewidentnie, że są momenty, w których wszystko się rozjeżdża. Film Franco kończy się na kilku spostrzeżeniach na temat cynicznego przemysłu filmowego rodem z Hollywood. I żeby to jeszcze było zasługą samego Franco, ale to bardziej zasługa książki Grega Sestero, na podstawie której nakręcono „Disaster Artist”. Wystarczyło zacytować jej fragment w filmie i mamy nominacje za scenariusz adaptowany.
Patrycja: Myślę sobie, że po prostu chcieliśmy, żeby ten film był tak dobry jak „The Room”. Żeby oglądać go dla niego samego, a nie dla historii.
Dawid: A myślicie, że akcja #metoo i czystki w Hollywood z tym związane zdominują tegoroczną ceremonię? Będzie obfitowała w czarny humor, czy raczej Kimmel przemilczy temat?
Robert: W przypadku Franco to jest jakieś kuriozum. Już dawno było wiadomo, jakim jest pokemonem, więc brak nominacji tylko z tego powodu jest smutny. Komuś to mogło zaszkodzić, więc wygrzebał tę historię do prasy, blokując tym samym drogę do nominacji. Jak zwykle: wygrały pieniądze kosztem dramatu jednostki, która była molestowana.
Anyway: według mnie nominacja Franco się nie należała – bez względu na całą aferę. Trzymam kciuki za Willema Defoe. Sam film nie jest moim kinem, jednak jego rola zapadła głęboko w serducho. W końcu jego diaboliczne emploi nabrało „wujaszkowego” wydźwięku. Jeśli Sam Rockwell zgarnąłby statuetkę, też bym się nie obraził.
Możliwe, że akcja #metoo zdominuje Oscary tak, jak niedawno #oscarsowhite. Co do śmieszkowania, to by mi pasowało bardziej do Gervaisa na Złotych Globach, chociaż kto wie?
Dawid: Z jednej strony #metoo jest tak delikatnym tematem, że dowciapki na jego temat mogłyby się spotkać z krytyką, ale z drugiej strony jest tematem na tyle istotnym w kontekście tegorocznych Oscarów (poza brakiem nominacji dla Franco, zabraknie prawdopodobnie C. Afflecka wśród wręczających nagrodę), że zupełne jego pominięcie byłoby zaskakujące.
Patrycja: #meetoo będzie bardzo na propsie. Zobaczcie zresztą same nominacje. Takiego „mniejszościowego” rozdania nominacji jeszcze nie było. Temat się przetoczy przez większość przemówień, będzie grubo i pompatycznie. I dobrze, to część obecności tematu w mediach i na wszystkich ważnych uroczystościach w środowisku filmowym. Zobaczymy, jak daleko to wszystko zajdzie.
A jeśli chodzi o „ostracyzm”, to jestem, szczerze powiedziawszy, za. Wycięcie Spacey’ego z filmu uważam za kuriozum (zresztą o socjalistycznym zacięciu), ale od momentu, w którym te okropności wyszły na jaw, nie powinno być już wątpliwości, że zdjęcie kogoś ze świecznika jest najbardziej odpowiednim wyjściem.
Wiecie, bycie widzianym to też oznaka władzy.
Angelika Ogrocka: Panowie, skoro wywołaliście temat #metoo, zapytam tak przekrojowo – która z kobiet ma szansę na wygraną? Czy wyróżnienie dla Grety to ukłon w stronę kobiet czy zasłużona nominacja? Przywołam też honorową odsłonę nagrody, w której na cztery nazwiska, tylko jedno należy do kobiety – Agnes Vardy.
Robert: nie licząc nominacji za role kobiece, to spore szanse mają zdjęcia za „Mudbound”. Tak, jak film do mnie nie przemówił, tak zdjęcia Rachel Morrison świetnie korespondowały z tym, co się działo w filmie. Zastosowanie brunatnych filtrów doskonale oddały tę smutną atmosferę.
Nie zapominajmy, że w kategorii „Najlepszy film animowany” mamy sporo kobiet, w tym Dorotę Kobielę, która współreżyserowała „Twojego Vincenta”. Czy zasłużyła? Gdyby film startował w kategorii najlepszego animowanego krótkiego metrażu, statuetkę miałaby w kieszeni. W tej sytuacji (mimo, że widzę spore szanse wygranej w kategorii, w której startuje) nie jestem przekonany.
Dawid: Jeśli wywołałeś już krótkometrażowe filmy animowane to z nominowanych mnie najbardziej ujął „Negative Space” – prosta historia, ale skłania do refleksji. No i jeśli chodzi o formę to chyba też stawiałbym ją na pierwszym miejscu. „Garden Party” – świetny humor, no i szacunek za motyw Trumpa (to chyba jego willa prawda? xD). Ale myślę, że wygra „Dear Basketball”. Za oceanem koszykówka ma trochę inny status, więc pominięcie Kobe Bryanta wśród nagrodzonych byłoby grzechem.
Robert: „Negative Space” doprowadził mnie do łez. Ta puenta na koniec… Byłbym najszczęśliwszy, gdyby wygrał, ale to raczej nierealne.
„Garden Party” ma obłędne faktury. Momentami mam wrażenie, że to animacja połączona z live action. A Trump? W życiu bym nie poznał, że to jego hacjenda. Po czym wnosisz?
Dawid: W gabinecie wisiał portret Trumpa i pan na końcu wydawał się podobny.
Robert: Kobe ma spore szanse. Swoją drogą, jeden z piękniejszych listów miłosnych, jakie dane mi było oglądać. Świetna rzecz.
Wywołałem tę kategorię celowo, bo uważam ją za jedną z najmocniejszych w tym roku.
Dawid: A co sądzicie o szansach „Twojego Vincenta” w długometrażowych animacjach? Uda się, czy jednak nie ma mocnych na „Coco”?
Adrianna: Mam nadzieję, że „Twój Vincent” nie wygra… O wiele lepszy jest „Coco”.
Gabriela: Gdy zobaczyłam nominacje, to bardzo przestraszyłam się o „Coco”. Szkoda by było…
Robert: „Twój Vincent”? Ech. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszyscy wokół zachwycają się tym filmem, pomijając zupełnie kwestie fabularne, wychwalając pod niebiosa formalną warstwę. Ja rozumiem: historycznie to rzecz niebagatelna, ale czy naprawdę nie można było zrobić tego lepiej? Zniuansować tę historię?
Przeczuwam, że „Twój Vincent” i „Coco” będą się liczyć w ostatecznej rozgrywce. Cieszę się, że twórcy z Pixara w końcu podeszli z szacunkiem do materiału źródłowego, ale naprawdę można było się postarać zrobić coś mniej… wyrachowanego. Patrząc z boku, produkcje tego studia prawie niczym się od siebie nie różnią i trzepią kasiorę na sprawdzonym schemacie. „Inside out” jest tutaj wyjątkiem. Mam nadzieję, że na filmie sprzed 3 lat ich kreatywność się nie skończyła. Przy czym zaznaczam: bardzo „Coco” polubiłem.
Moim ulubieńcem z tej kategorii jest „Fernando”. Po seansie od razu czułem, że Disney nie maczał w tym swoich paluchów. Brak czarno-białych bohaterów, niejednoznaczne dylematy, pochwała męskiej wrażliwości. Takich animacji nam trzeba.
Gabriela : Odchodząc od tematu, to przyznam szczerze, że od kilku dobrych lat śledzę całą tę oscarową gorączkę. Dałam się jej ponieść na dobre. Oglądanie prognoz nominacji, same nominacje, oglądanie szaleńczo wszystkich nominowanych filmów, wreszcie sama gala. Serio było (no właśnie, było…) to moje guility pleasure. Ten rok zgasił we mnie tę iskierkę. Jest mi aż przykro, że nic mnie tak bardzo nie kupiło, żebym czekała na galę z wypiekami na twarzy. Wiecie kto mnie kupił? Prowadzący. Serio, zobaczę galę głównie dla Kimmela. I próbuję tak przy okazji tej dyskusji dojść do odpowiedzi – co mi nie pasuje, co zawiodło? Ja? Mój gust? Moje oczekiwania, czy brak wyrazistego filmu, któremu kibicowałabym bez cienia wątpliwości? (Patrycja pamiętasz emocje z #teammadmax?). Wy też macie w tym roku podobne nastroje?
Angelika: Mnie się wydaje, że tegoroczna pula jest wyjątkowo różnorodna, mamy: kino historyczne z charyzmatycznym liderem, społeczny dramat z zaangażowaną grupą, groteskową baśń, wyciszone feministyczne kino, wojenną historię w wygaszonym anturażu, małomiasteczkowy, surowy, acz ujmująco ciepły kryminał, rodzinny horror (!) z problemem rasizmu w tle, etc. Nie widziałam jeszcze wszystkich tytułów, jednak przekaz, jaki ze sobą niosą, techniki, style – niemal każdy różni się od siebie. Stąd może brak tego jednego, który ujmuje całkowicie?
Patrycja: Ja jestem rozpalona przez „Lady Bird”, ale po prostu wiem, że nie wygra. I chyba to ulotnienie się wiary w jakiś cud sprawia, że się już… nie chce. Nie zapomnę, jak rzucałam ku*ami przed telewizorem, gdy „Boyhood” przegrał z „Birdmanem” (choć to takie oczywiste), albo gdy jakieś filmy wciąż podbierały „Mad Maxowi” kolejne statuetki.
Nevermind. Po prostu teraz już nie wierzę. W zeszłym roku nawet nie obejrzałam gali.
Ale, ale! Żeby nie było – in movies I trust. Wzruszeń, jakich mi dostarcza kino podczas nadrabiania zaległości, kupić się nie da.