HIGH FIVE: Filmy, na których płaczą mężczyźni

Męskie łzy to według niektórych oksymoron. W walentynkowym HIGH FIVE redakcja Reflektora próbuje rozprawić się z mitem, że chłopaki nie płaczą, dowodząc, że kino potrafi złamać niejednego twardziela. Czy wy też roniliście łzy na tych filmach?

cage

Michał Trusewicz dzięki „Lecą żurawie” uświadomił sobie, że łzy wzruszenia w kinie mogą być realne

michał_trusewiczJeden z piękniejszych filmów o miłości powstał jeszcze w Związku Radzieckim. „Lecą żurawie” (1957) to tylko pozornie banalna historia o namiętnym uczuciu, rodzącym się między dwojgiem młodych ludzi, rozdzielonych przez wybuch wojny. Sam seans był dla mnie magicznym doświadczeniem. Obejrzałem go w trakcie trwania festiwalu „Sputnik” w kameralnej sali warszawskiego kina Iluzjon. Niemal pusta przestrzeń  jeszcze bardziej wzmocniła intymną więź, która wytworzyła się między subtelnym obrazem Michaiła Kałatozowa a odbiorcą. W trakcie seansu można było wrócić do czasów „niewinności” kina, w których mówienie o głębokich namiętnościach nie przypominało retorycznego chwytu, mającego spotęgować komercyjną wartość filmu. „Lecą żurawie” nie unika wzniosłości, schematów fabularnych, lecz wszystko to gdzieś umyka, my naprawdę jesteśmy w stanie uwierzyć, że miłość, która  narodziła się między parą głównych bohaterów jest prawdziwa, subtelna, namiętna i naznaczona tragizmem.Jean Baudrillard powiedział kiedyś, że Ameryka powstała z kina. Należy mieć więc nadzieję, że kino będzie jeszcze w stanie stworzyć drugi, tak sugestywny obraz miłości, który będziemy mogli uznać jako rzeczywistość. Wyobrażenie jest co prawda iluzoryczne, ale odpowiednie tło seansu (jak prawie pusta sala kinowa) jest w stanie uświadomić nam, że łzy wzruszenia są już jak najbardziej realne.

Lecą żurawie

fot. materiały prasowe

Mateusz Demski płacze jak bóbr wraz z „Moim przyjacielem Hachiko”

Mateusz DemskiWstydliwy to cykl, ale chyba przyszedł czas, aby dokonać swoistego coming outu, raz na zawsze usunąć konto na fejsie i pożegnać się z wszystkimi znajomymi – festiwalowymi weteranami, którzy kino wciągają nosem. Czuję, jakbym sobie zaprzeczał i stawał ramię w ramię z całym tabunem kinowych analfabetów, ale cóż, chyba nic na to nie poradzę – „Mój przyjaciel Hachiko” to według mnie film… wybitny (a przynajmniej wybitny wśród filmów wywołujących chlip)! Nie byłoby w tym nawet nic dziwnego – w końcu, o zgrozo, wyciskacze łez i ja to jedno – jednak pewne kwestie każą mi dokonać kwerendy w kartotece mojej przychodni pod kątem zdiagnozowania osobowości wielorakiej. Po pierwsze, już od dzieciaka uważałem, że Richard Gear obok profesjonalnego aktorstwa nigdy nawet nie stał. A po drugie, filmy ze zwierzakami w roli głównej (od czasu, kiedy w niedzielne popołudnie z ekranu telewizora pomachała do mnie małpa grającą w baseball), regularnie nawiedzają mnie w koszmarach. Historia o wiernym Hachiko to jednak zupełnie inna para kaloszy. Film Hallströma oczywiście nie może równać się z japońskim pierwowzorem, jednak to on, jako pierwszy, pozwolił mi bez reszty wejść w tę historię. Jeśli ktoś nie uronił łzy na widok słodkiego psiaka rasy akita, którego losom wtórowały kompozycje Jana A.P. Kaczmarka niech pierwszy rzuci kamieniem! Najlepiej tym wyjętym z lewej strony klatki piersiowej.

Mój przyjaciel Hachiko

Patrycja Mucha demaskuje mężczyzn kwilących na finale „Baby drivera”

patrycja-mucha-maleWiadomo, że jest przynajmniej jeden film, na którym płaczą mężczyźni – bowiem na śmierć Mufasy z „Króla lwa” nie ma mocnych. Nie chcę jednak mówić o oczywistościach (ani przypominać sobie tej sceny, bo mnie także chwyta za gardło). Napiszę więc o zeszłorocznym hicie prosto z list przebojów, o którym wiele dobrego już ludziom naopowiadałam, co nieco też napisałam, a kilkoro znajomych wysłałam nawet do kina. „Baby Driver” to film, który poza tym, że rusza nasze leniwe tyłki z kinowych foteli, porusza także serca co poniektórych chłopców. Od kilku z nich słyszałam (a w przypadku jednego widziałam na własne oczy!), że w trakcie finału nie mogą powstrzymać łez. Baby walczy o spełnienie własnej wersji american dream w rytmie dobrego rocka z lat 80. i trudno mu nie kibicować. Trudno też pozostać nieczułym na jego – dość błahe przecież – pragnienie, żeby wyjechać gdzieś na Zachód samochodem, na który go nie stać, zgodnie z planem, którego nie ma – tak, by  na prostej drodze został tylko on i muzyka.

<chlip chlip>

BABY DRIVER

fot. materiały prasowe

Dawid Dróżdż  nie kryje łez podczas rozważań o miłości spacerując po „Cienistej dolinie”

Dawid DróżdżMiłość gwałtownie przerwana przez śmierć jednego z kochanków, to motyw po stokroć trawestowany przez sztukę. Wydawałoby się więc, że próba poruszenia widowni kolejną bliźniaczą historią jest zadaniem co najmniej karkołomnym. Richard Attenborough „Cienistą doliną” z 1993 roku dowiódł jednak, że nic bardziej mylnego. Biografia pisarza – C.S. Lewisa, obudowana poetycką narracją, unika sprowadzania filmu do łzawej historyjki, podejmując w wysmakowany sposób refleksje na temat miłości, wiary oraz sensu ludzkiego cierpienia. Główny bohater to erudyta, którego nie sposób przezwyciężyć w inteligenckich bitewkach, jednak doświadczając straty, jego rozum po raz pierwszy jest bezradny wobec świata. Cierpienie, które wcześniej potrafił tak precyzyjnie zdefiniować („megafon Boga, który ożywia głuchy świat”), nagle staje się czymś nieuzasadnionym.

Parafrazując jego słowa: całe nasze życie sprowadza się do poszukiwań słońca, które wydaje się świecić nieopodal nas, lecz czy w ogóle możliwe jest wyjście z cienia? Attenborough wraz ze swoim bohaterem nie udzielają jednoznacznych odpowiedzi, jedynie prowokują widza do filozoficznych rozważań o miłości. A ta, jak wiadomo, bywa niekiedy źródłem cierpień i przyczyną łez – nawet tych męskich.

Cienista

fot. materiały prasowe

Roberta Siwczyka rozczula Billy Wilder zapraszając do swojej rozpustnej „Garsoniery”

Robert Siwczyk„Garsoniera” Billy’ego Wildera jest jednym z pierwszych pęknięć w kodeksie Haysa, który miał niedługo rozpaść się w drobny mak na fali ruchów feministycznych oraz LGBT. Co prawda, to jeszcze nie jest film, gdzie widz uświadczy sceny seksu, ale pijaństwo i rozwiązłość bohaterów są już wrośnięte w tkankę Nowego Jorku, gdzie rozgrywa się akcja. Jednym z trybików tego świata jest C.C. Baxter – pracownik firmy ubezpieczeniowej, który w zamian za kolejne awanse udziela tytułowego apartamentu swoim żonatym współpracownikom jako miejsca do potajemnych schadzek. Nieważne są zaangażowanie, osiągnięcia, czy wiedza. To dzięki odpowiednim znajomościom główny bohater osiąga sukces. Znajome?

W dorobku Wildera to wyjątkowo gorzki film. Reżyser nie daje nadziei na to, że zepsuty świat na poziomie organicznym można naprawić. Ucieczką od tej rzeczywistości może być nic innego jak odwzajemniona miłość. Co prawda wiąże się ona zawsze z podjęciem ryzyka, podobnego do tego podejmowanego w karcianej rozgrywce. Jeśli jednak bohaterowie dobrze rozegrają rozdanie to istnieją duże szanse, że w niepewnych czasach wykiełkuje między nimi uczucie. To dzięki roli Shirley McClaine, która dostała najlepsze kwestie, każdy powrót do tego filmu wzrusza mnie niezmiernie. Natomiast brak przesłodzonego happy endu, który w żaden sposób nie jest gwarancją klasycznego „i żyli długo i szczęśliwie”, rozczulił mnie do tego stopnia, że do dziś jest to mój ulubiony film Billy’ego Wildera.

Garsoniera

fot. materiały prasowe

Korekta: Marta Rosół