Portret niechcianego życia – o podcaście „S-Town”

Problem z opisaniem „S-Town” zaczyna się na etapie zdefiniowania gatunku podcastu, który zmienia się praktycznie z odcinka na odcinek. Zaczynamy od true crime’u, który płynnie przekształca się w dokument o zaścianku Alabamy i współczesnym Dzikim Zachodzie zawierającym się w kulturze rednecków. Późniejsze odcinki przeskakują między romansem, dramatem sądowym, reportażem literackim, a nawet traktatem filozoficznym. Trudno uwierzyć, że można tyle zmieścić w niecałych siedmiu godzinach.

Być może dlatego najlepszą ilustracją „S-Town” jest jedna z pierwszych scen audycji. Autor podcastu, dziennikarz „This American Life” Brian Reed, spotyka się po raz pierwszy z „tematem” swojego reportażu, zegarmistrzem Johnem B. McLemore’em. Spotkanie tej dwójki odbywa się w labiryncie z krzewów w posiadłości Johna. Ta roślinna konstrukcja, stworzona i pielęgnowana przez jednego człowieka, jest czymś niezwykłym; czymś, co dla wielu mogłoby być życiowym osiągnięciem. Brian reaguje tak, jak każdy normalny człowiek: z podziwem i niedowierzaniem, że może to dzieło sztuki zobaczyć, a co dopiero zwiedzić. John – mizantropijny zegarmistrz o rudej czuprynie, ciele pokrytym tatuażami, encyklopedycznej wiedzy z zakresu chemii, matematyki, literatury i ekologii oraz milioner w złocie, które podobno zakopał w połowie Alabamy – narzeka, że krzewy brązowieją przez suszę. Reed komentuje, że wizyta w labiryncie jest jak zwiedzanie wnętrza jego głowy; McLemore milczy. Słusznie, bo historie nie mogą skomentować samych siebie.

„S-Town” – czy raczej „Shit Town”; tytuł został ocenzurowany – to „pieszczotliwe” określenie Johna na jego rodzinne zadupie, miasteczko Woodstock w Alabamie: siedlisko głupoty, rasizmu, narkomanii, beznadziei i braku perspektyw. John zaprasza – czy raczej kusi – Reeda nierozwiązaną sprawą kryminalną: oto syn bogatego rasisty miał zamordować jakiegoś chłopaka, a pieniądz i skorumpowana policja pozwoliły mu uniknąć sprawiedliwości. Zdaniem McLemore’a historia ta ma obrazować Shit Town w pigułce. Brian przyjechał do Woodstock, ale szybko przekonał się, że nie o morderstwo tu chodzi, a południowe zadupie niewiele różni się od innych zapadłych wsi. W centrum historii znajduje się sam John, który jednak faktycznie żyje w Shit Town – choć miasteczka tego raczej nie ma na mapie.

„S-Town” często przyrównywane jest do „Serial” – kultowego już podcastu Sary Koenig, który nadał medium kompletnie nowy wymiar i wprowadził je do mainstreamu. Z założenia pierwszy sezon był opowieścią z gatunku true crime i „S-Town” na początku również zdaje się realizować ten model. Koenig opowiadała o sprawie niejasnego morderstwa, za które w więzieniu siedzi być może nie ten człowiek; „Shit Town” wabi redneckową zbrodnią, jakby rodem z bardziej zwyczajnych odcinków serialu „Justified”. W praktyce jednak „Serial” był tak naprawdę reportażem o niezwykłym życiu, w który wpleciono cliffhangery. Do pierwszego sezonu tamtego podcastu nie przyciąga samo śledztwo – Koenig nie jest dziennikarką śledczą, a im dalej w las, tym bardziej czepia się mniej interesujących elementów sprawy Adnana Syeda, jak nastoletnie głupstwa i plotki. Najciekawszym elementem tamtej opowieści jest nieustające, fascynujące uczucie, że ta popieprzona historia o chłopaku – który przecież nie mógł zabić swojej byłej dziewczyny, ale najprawdopodobniej to zrobił – wydarzyła się naprawdę. Mark Twain miał rację: prawda jest dziwniejsza od fikcji.

Sprawa kryminalna rozwiązuje się sama już w drugim odcinku „S-Town” – prawdopodobnie sam McLemore zdawał sobie sprawę z jej pretekstowości, gdy zaprosił Briana Reeda do „chat z gówna”, z których składa się Woodstock w Alabamie. Domniemane morderstwo nie ma nóg ani szczególnego pokrycia w faktach. Obiektem zainteresowań podcastu nie jest też miasto, choć spojrzenie Reeda na zaścianek – gdzie panują absurdalny rasizm i przestępczość, ale też unikalne rozumienie wolności i rodziny – jest fascynujące; zwłaszcza, gdy w drugim odcinku nagrywa i odpytuje bywalców nielegalnego baru/salonu tatuażu. W centrum szybko odnajduje się zagubiony zegarmistrz, bohater rodem z powieści southern gothicsamotny, tajemniczy dziwak, zbyt inteligentny dla własnego dobra, który nie tylko nie chciałby żyć w Woodstock, ale nie chciałby chyba żyć w ogóle. Sam autor musiał zdawać sobie sprawę z tego, jak literacka jest ta historia: piosenką zamykającą każdy odcinek jest „A Rose for Emily” zespołu The Zombies, inspirowany opowiadaniem Williama Faulknera o kobiecie, której pustelnicze, wieczne panieństwo czyni z niej miejscową instytucję społeczno-rozrywkową. Świadomy tego zdaje się też sam John B., gdy wręcza Brianowi właśnie „Różę dla Emilii”; McLemore często uosabia chodzące dzieło metafikcji, jakby przedwcześnie zaaranżował wydarzenia przedstawione w podcaście.

Pomimo literackości – zarówno tej przypadkowej, jak i noszącej znamiona celowości – historia życia ponurego mizantropa, który grzebie w zegarach, zmarnowałaby się na kartach książki; to mógł być tylko podcast. Opowieści Johna i te o Johnie, zyskują dodatkowy wymiar tylko, gdy je słyszymy. Oto słuchamy o rudym zegarmistrzu, który codziennie wysyła Bogu ducha winnemu dziennikarzowi kilometrowej długości e-maile o stanie powłoki ozonowej, topniejących lodowcach i depresji spowodowanej brakiem respektu ludzkości wobec globalnego ocieplenia; o erudycie-samouku, który nienawidzi tatuaży, a ich posiadaczy wyzywa od śmieci, ale przychodzi pokryć cały swój tors tuszem, by podratować upadający salon. O szanowanym artyście, który niczym szalony naukowiec po flaszce bourbona eksperymentuje ze skomplikowaną i zabójczą metodą pozłacania z wykorzystaniem rtęci. Słuchanie zarejestrowanych rozmów i plotek sprawia, że McLemore jawi się raczej jako miejska legenda czy podanie ludowe, którym starsi kuzyni straszą na wakacjach na wsi. Inaczej odbiera się wspomniany na początku labirynt, gdy po wysłuchaniu audycji wizyta w Google Maps potwierdza, że ten szaleniec naprawdę to zrobił. O „słuchowiskowy” charakter podcastu dbają montaż i oprawa dźwiękowa – w „S-Town” umiejętnie konstruuje się tę historię, lepiąc ją z nagrań różnej jakości, komentarzy Reeda i ckliwej czasem muzyki, nadając całości teatralny ton. Formuła podcastu rzuca również odpowiednie światło na depresję Johna – słyszymy tylko jego głos, przepełniony prześmiewczą goryczą, ale sami musimy dopowiedzieć sobie, co faktycznie dzieje się w jego głowie.

Pozwala to także na autorski sznyt tej historii, który jeszcze bardziej umacnia niewiarygodność i legendarny charakter bajki o Johnie. Poznajemy go przez Briana Reeda, który nie ukrywa swojej fascynacji, ale też ogromnej sympatii wobec McLemore’a. To nie jest obiektywny reportaż: dziennikarz dopowiada słuchaczowi elementy historii, interpretuje je, wkracza, gdy ludzie nie chcą dać mu się nagrać i świadomie ucina kontekst niektórych wydarzeń i bohaterów, gdy służą cliffhangerom. Na podobnej zasadzie działało „Serial”: trudny stosunek Koenig do Syeda i jego sprawy często napędzał emocje podcastu.

Reed od samego początku wprowadza w „S-Town” unikatowy klimat, opowiadając o tym, jak proces naprawiania zegara potrafi doprowadzić do szaleństwa, i jak na każdym kroku trzeba decydować, czy nie marnuje się czasu. Takiego odautorskiego komentarza, czasem wręcz filozofowania, jest w „S-Town” bardzo dużo, co nadaje podcastowi ton niemalże tak chaotyczny, jak jego temat; tym bardziej, gdy na filozofowanie zdobywa się sam John, a narracje i podejście dwóch mężczyzn zaczynają się mieszać. Reed głośno zastanawia się, czy McLemore nie wkręcił go w całe to morderstwo, i czy wiele sytuacji, w jakich się znaleźli, nie zostało ukartowanych. Pozwala sobie na interpretację pewnych zjawisk i wydarzeń, włącznie z tytułowym „Shit Town”, dość szybko czyniąc z niego konstrukt w głowie Johna. W jednym z ostatnich odcinków przyznaje, że nie ujawnia kluczowej informacji przekazanej mu przez jednego z bohaterów, Tylera Goodsona, przyjaciela czy też przybranego syna zegarmistrza. Może wydawać się to nieprofesjonalne, jakby dziennikarz wchodził z butami nie tyle w cudze życie, co w cudzą biografię; jednak w praktyce czyni to z „S-Town” w równym stopniu historię Johna B. McLemore’a, jak i poznawania go przez Briana Reeda. Relacja mężczyzn jest kluczowa dla narracji.

 

Choć „S-Town” nie jest true crime’em i nie rozgrywa się w nim walka o wolność drugiego człowieka, subiektywny reportaż Briana Reeda nie do końca unika oskarżeń, które wysuwano w kierunku „Serial”. Nie wszyscy pogodzą się z niejasną etyką czynienia z cudzego życia opowieści z cliffhangerami i zwrotami akcji – choć biografia Johna B. jest tak popieprzona, że Shyamalanowych plot twistów nie trzeba by wcale konstruować. Nieswojo można się czuć z faktem, że sam McLemore jest ewidentnie poturbowany psychicznie, choć do samego końca nie sposób wyobrazić sobie, jak bardzo. Podobnie jest z Tylerem Goodsonem, który znajduje się w trudnej sytuacji życiowej i przyznał już po emisji „S-Town”, że żałował niektórych wypowiedzi pod wpływem emocji i zmęczenia. Trudno jest nie czuć sympatii do Reeda, nie sposób też odmówić mu dobrych intencji, ale pod koniec podcastu mówi on już głosem faceta, który desperacko próbuje zrozumieć Johna. Kontrowersyjny jest dlatego radiowy coming out, do którego poniekąd zmusza McLemore’a, ujawniając prywatne konwersacje, nagrania i spekulując na temat jego seksualności; Reed dość zgrabnie porusza się po wymienionych wyżej etycznych niejasnościach, poświęcając uwagę wszystkim aspektom danej sprawy, ale w przypadku sfery intymnej Johna szybko decyduje się na jedną interpretację. Widać, że to w skomplikowanej relacji zegarmistrza ze swoim biseksualizmem – czy jak nazywa to sam zainteresowany, semi-homoseksualizmem – której poświęca czas w ostatnich dwóch odcinkach, znajduje klucz do rozgryzienia niestabilności swojego tematu. To normalne, każdy podchodzi w ten sposób do opowieści. Tutaj po prostu włos się jezy na głowie, gdy przypomnimy sobie, że chodzi o czyjeś życie.

Być może jednak właśnie tak miało być. „S-Town” potrafi być nieprzyjemne, tak jak jego temat: mizantrop w nieleczonej depresji, dla którego przekleństwem jest jego własny genialny umysł. Nieczułe jak facet, który straszy więzieniem małe dziecko swojego przyjaciela i nie potrafi przez dekady zaprowadzić chorej matki do lekarza. Ale też piękne jak labirynt z krzewów pośrodku lasu czy stuletni zegar; mistyczne jak pijany zegarmistrz, który pozłaca dwudziestopięciocentówkę, chwilę wcześniej ostrzegając, że ostry zapach będzie sygnałem do ucieczki. Również poczciwe jak dwóch przyjaciół, którzy po popołudniu łowienia ryb szukają mostu, na którym mogą wyryć swoje inicjały. „Shit Town” ma wiele twarzy – i jako podcast, i jako Woodstock w Alabamie, z którego John powinien był (ale chyba jednak nie chciał) wyjechać.

Może nie da się sklasyfikować „S-Town” w istniejących ramach gatunkowych. Ktoś mądrzejszy ode mnie nazwał to „literaturą auralną”, ktoś nazwie biografią – ja pokłócę się, że to raczej (niechciany?) portret (niechcianego?) życia. Może „S-Town” jest unikatem, takim samym, jak rudy zegarmistrz z Woodstock w stanie Alabama i mentalne Shit Town, w którym żyje. A może to po prostu opowiedziana w siedmiu godzinnych odcinkach historia Johna B. McLemore’a, zegarmistrza z gównianego miasta, który napisał do Briana Reeda z Nowego Jorku w sprawie nierozwiązanego morderstwa.

S-Town
USA, 28 marca, 2017
7 odcinków
czas trwania: 6 godzin, 17 minut, 40 sekund
j. angielski
Prowadzący: Brian Reed
Produkcja: Brian Reed, Julie Snyder
Muzyka: Daniel Hart, Helado Negro, Trey Pollard, Matt McGinley; temat końcowy: The Zombies – „A Rose for Emily”
Okładka: Valero Doval
S-Town dostępne jest na https://stownpodcast.org.
Podcastu można również posłuchać poprzez aplikacje na telefony komórkowe – wystarczy zasubskrybować podcast, a odcinki będą dostępne do pobrania lub strumieniowania.
Polecane przez autora aplikacje to Stitcher (https://www.stitcher.com, dla iOS i Androida), Podcast Addict (TUTAJ dla Anroida) oraz iTunes (TUTAJ).

Jacek Wandzel małe
Jacek Wandzel – pan od gier na katowickim festiwalu Ars Independent, redaktor serwisu Ustatkowany Gracz, doktorant na Uniwersytecie Śląskim, entuzjasta sztuki podcastu, wielki fan Hideo Kojimy, Chrisa Avellone’a, Shigesato Itoiego oraz Yoko Taro. Lubi pokazywać ludziom fajne rzeczy i nienawidzi rozpamiętywania „jak to kiedyś było”, zwłaszcza w sztuce.