Na rozdrożach mocy – recenzja filmu „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”
Znów przyszedł grudzień i czeka na nas kolejna część kultowych „Gwiezdnych Wojen”. Co roku idziemy do kina z tą samą nadzieją i tak jak w poprzednich latach wiele musimy twórcom wybaczyć. Zaczyna się jak zawsze od żółtych napisów uciekających gdzieś w przestworza galaktyki – tradycyjnie stajemy się świadkiem starcia dobra ze złem, czy (jak chcą twórcy w najnowszej odsłonie) Ruchu Oporu z Najwyższym Porządkiem. Znamy tę formułę doskonale.
„Ostatni Jedi” jest kontynuacją historii młodego Kylo Rena, który sam nie wie, czy chce w pełni oddać się ciemnej stronie Mocy, i młodej wojowniczki Rey, niezłomnie walczącej o odbudowanie zakurzonego mitu Jedi. Ten dobrze skomponowany aktorski duet w wykonaniu Daisy Ridley i Adama Drivera wypełnia swoją energią cały film i staje się jego osią. Oboje są zdecydowanie bardziej dojrzali i zdeterminowani niż w poprzedniej części, co bezpośrednio przekłada się na relację postaci, czyniąc ją pełniejszą i ciekawszą. Kylo Ren i Ray nie są już tylko papierowymi postaciami umieszczonymi przez los na dwóch przeciwległych biegunach galaktyki.
Daleko w cieniu za nimi pozostają Luke Skywalker i Księżniczka Leia. Stają się oni pozbawionym życia tłem dla historii młodszych bohaterów, co bezpośrednio zostaje zaakcentowane w samym obrazie – Luke jest już tylko symulacją samego siebie, a Leia swoją moc wykorzystuje, by się uratować. Czy jednak kolejne gwiezdne pościgi, walka na miecze i dowcipne roboty wystarczająco podtrzymują atmosferę „Gwiezdnych wojen”?
Niestety, twórcy filmu coraz częściej zwracają się do najmłodszej publiczności i konsekwentnie odzierają film z mrocznych niuansów. Jeszcze dwa lata temu cieszyliśmy się z widoku krwi na białych hełmach szturmowców, a lęk budziła w nas czarna maska Kylo Rena. W „Ostatnim Jedi” krwistą czerwień przykrywa biały, nieskazitelny pył, czarna maska zostaje ostatecznie zniszczona, a Imperium Zła reprezentuje marionetkowy Snoke. Nie pomaga nawet teatralna scenografia (symetrycznie skomponowana czarno-czerwona komnata z centralnie usytuowanym tronem, na którym zasiada karykaturalnie Imperator), z jaką dopracowane zostało jego królestwo. Gestem w stronę najmłodszych ma być zupełnie nieuzasadnione wprowadzenie zwierzęcych postaci, które widzowi bardziej kojarzą się z filmami pokroju „Shreka” niż uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Mimo że rozczulają nas one swoimi dużymi, szklistymi oczami, to jednak zupełnie nie wpisują się klimat, którego oczekujemy.
Nie można zaprzeczyć, że kolejna część „Gwiezdnych wojen” sprawnie wciąga widza w galaktyczną rozgrywkę i odkrywa przed nami szczegóły z historii niezłomnych Jedi. Jednak po wyjściu z kina trudno nie mieć wrażenia, że twórcy bazują już tylko na nostalgii fanów i rozmieniają moc na drobne. Z żalem trzeba przyjąć brak zdecydowanej wizji na pełnokrwistych bohaterów, którzy mogliby podtrzymać płomień fanowskiej fascynacji. Tymczasem zaprezentowano nam tylko symulację „Gwiezdnych wojen” – a to jest zdecydowanie za mało. Nie pozostaje nam nic innego, niż czekanie na kolejną część. Na oparach nadziei, która jeszcze tli się w filmowych wszechświatach.
Ocena:
Film można obejrzeć w Cinema City: