A GIRL ON SABBATICAL, CZYLI SOLO PODRÓŻ SCENOGRAFKI #3

19.10.2017, Rurrenabaque – La Paz – Tiwanaku – Jezioro Titicaca (Boliwia)

Niewielki samolot może pomieścić jedynie dziewiętnastu pasażerów. Siedzę tuż za pilotami, których nie odgradzają żadne dodatkowe drzwi. Aby poderwać maszynę do lotu, muszą wspólnie przytrzymać drążek sterowy. Impulsy gwałtownego startu czuć w kościach. 45-minutowa podróż z El Alto do Rurrenabaque jest imponująca. Krajobraz zmienia się diametralnie: od wyizolowanych, strzelistych i ośnieżonych szczytów And do bujnych, zielonych lasów amazońskich. Po lądowaniu i wyjściu z samolotu uderza fala gorącego powietrza: 37 stopni Celsjusza. Byłam na 4000 m n.p.m, teraz znajduję się na 205 m n.p.m.

Pampas

Pampas

Nazajutrz wyruszamy na dwa auta. Moja grupa składa się z 7 osób, naszym przewodnikiem jest Jaime. Prawie trzygodzinna jazda po terenie, który w przyszłości ma stać się autostradą łączącą Boliwię z Brazylią, jest pełna kurzu. Przed nami unosi się nieustannie kurtyna ochrowego pyłu, która ogranicza widoczność do kilku centymetrów. Kierowca nie spuszcza nogi z gazu. Dojeżdżamy do rzeki, gdzie czeka na nas niewielka, wąska i długa łódź. Położone jeden na drugim plecaki wyglądają niezbyt stabilnie. Odnosi się wrażenie, że wpadną do brązowej wody przy pierwszym lekkim przechyleniu łodzi. Bogactwo Las Pampas (tropikalne tereny podmokłe w dorzeczu Amazonki) jest teraz dosłownie na wyciągnięcie ręki: setki krokodyli, kapibara, żółwie, różowe delfiny, piranie i rozmaite gatunki ptaków oraz małp. Brzeg rzeki Yacuma wyznaczają wywrócone o 90 stopni drzewa, na których rozwija się tropikalna biologiczna różnorodność. Po trzech godzinach w pełnym słońcu docieramy do naszego Eco Lodge’u. Cieszę się na trzy dni w amazońskich pampas, w całkowitym odcięciu od świata i z dala od technologii. Po zmroku czerń zdaje się być czarniejsza niż zwykle. W świetle latarek widać tylko połyskujące oczy krokodyli.

W okolicach 4:00 nad ranem ożywione zwierzęta Amazonii stają się naturalnymi budzikami. Słychać radość tych, które przetrwały kolejną noc. Na bagnistym obszarze przyszłego koryta rzeki, w który zmieni się w porze deszczowej, szukamy anakond. Niełatwe zadanie, bo teren jest gęsto porośnięty. Udaje mi się wypatrzeć dwa węże. Inną zaplanowaną aktywnością jest łowienie piranii w otoczeniu krokodyli za pomocą prostych narzędzi. Małe piranie trafiają z powrotem do rzeki. W obozie czeka na nas niespodzianka – duża grupa małp ochoczo buszuje w konarach drzew nad naszymi głowami. Prostota bycia, której doświadczyłam w tym miejscu, była dla mnie pięknym amazońskim doświadczeniem. Warta polecenia każdemu, kto może pozwolić sobie na niespieszny czas podróży.

Gustu

Gustu

Powrotny lot do La Paz odbywa się w deszczu, miasto jest zimne i mokre. Pora na cywilizacyjne rozpieszczenie – Gustu. Betonowa kostka na południu miasta gości mnie najlepszą boliwijską restauracją. Została otwarta przez kulinarnego przedsiębiorcę, Clausa Meyera, współzałożyciela kopenhaskiej Nomy. Gustu jest domem współczesnej boliwijskiej gastronomii, którą prowadzi młoda Dunka Kamilla Seidler. Wnętrze restauracji wypełniają solidne drewniane elementy, wysokie sufity są wzbogacone kolorowymi lampami i akcesoriami dekoracyjnymi. Dominuje bardzo przyjemna przestrzenna atmosfera z precyzją typową dla Nomy, której wpływ na gastronomię osiąga światową skalę. Boliwijskie menu degustacyjne składało się z 22 potraw (które były niemałe), prześcigając moje kopenhaskie doświadczenie o 4 posiłki. Uczta dla podniebienia.

Będąc w La Paz nie należy ominąć oddalonych od miasta o 70 km na zachód ruin Tiwanaku. Choć nie prezentują się tak imponująco, jak chociażby meksykański Teotihuacan czy peruwiański Machu Picchu, są niezwykle istotne dla historii i rozwoju przedkolumbijskich cywilizacji Ameryki Południowej. Niewielkie wykopaliska archeologiczne odkrywają tylko nieznaczną część religijnego centrum tajemniczej cywilizacji powstałej 1600 lat p.n.e., którą tworzyło wiele różnych plemion, m.in dzisiejsze plemiona Aymará czy słynni Inkowie. Cywilizacja Inków istniała jedynie 135 lat (1400 r. do 1535 r.) i sprawnie rozwijała osiągnięcia Tiwanaku. To dzięki konkwistadorom obecność Inków, Majów czy Azteków zyskała na zainteresowaniu i popularności.

Śladami Tiwanaku i Inków jadę do Copacabany. Moja droga mija spokojnie, a uroczy „Hostal La Cupula” gwarantuje przyjemny wypoczynek. Następnego dnia płynę już po Jeziorze Titicaca. Imponująca, lśniąca masa wodna leży na wysokości 3812 m. Titicaca jest największym jeziorem Ameryki Południowej: 40% jego powierzchni należy do Boliwii, 60% do Peru. Krystaliczna powierzchnia zwieńczona ośnieżonymi szczytami Cordillera Real – to przepiękny widok z mojego pokoju na Wyspie Słońca (Isla del Sol), miejscu narodzin słońca. Legenda głosi, że biały brodaty król-bóg Viracocha – pierwszy Inka Manco Capa – i jego siostra-żona, Mama Ocllo, magicznie wyłonili się na wyspie z rozkazu Słońca. Większość współczesnych Aymará i Quechua traktują tę opowieść jako historię stworzenia. Słońce jest symbolem męskości. Z mojego pokoju widzę jego przeciwieństwo i dopełnienie – kobiecą Wyspę Księżyca (Isla de la Luna). Godzinę spaceruję po jej niewielkiej powierzchni i wracam do mojej błogiej oazy. Po przeżyciach ostatnich 6 tygodni mój przytulny pokój hotelowy z boskim widokiem, staje się ukoronowaniem dotychczasowego pobytu w Boliwii. Wystarczy popijać mate de coca i patrzeć przed siebie… Po zmroku zrywa się silny deszcz i słychać grzmoty. Burza jest tutaj głośniejsza, bardziej obecna niż zazwyczaj. Być może rdzenni bogowie o coś się spierają?

Lago Titicaca

Lago Titicaca

27.10.2017, La Paz – Salar de Uyuni (Boliwia) – San Pedro de Atacama (Chile)

10 km od centrum La Paz położony jest wyjątkowy obszar o księżycowym krajobrazie i z nietypowymi formacjami geologicznymi. Valle de La Luna (Dolina Księżyca) w rzeczywistości nie jest doliną, ale labiryntem kanionów i gigantycznych iglic, powstałych w wyniku nieustannej erozji gór przez silne wiatry i deszcze. To, co pozostało, to spokojna sceneria, pełna cudów i intryg. Jak się później przekonam, kolejna Valle de La Luna – oddalona 15 km od chilijskiego miasteczka San Pedro de Atacama – oczaruje mnie bezwzględnie. Przede mną rozciągną się surrealistycznie wyglądające tereny o nieporównywalnym pięknie. Szczególnie o zachodzie Słońca, podczas którego zanurzą się one w intensywnych odcieniach purpury, różu i złota.

Valle de la Luna

Valle de la Luna

Doliny Księżyca są od siebie oddalone o ponad 1000 kilometrów. Jak wyglądała droga, którą przebyłam, kierując się z jednej na drugą? Nie w sposób bezpośredni, ponieważ w międzyczasie czekał na mnie jeszcze jeden cud natury i to właśnie on zahipnotyzował mnie najmocniej. Jazda nocnym busem do Uyuni trwała 9 godzin. Jestem na południowym zachodzie Boliwii w niewielkim miasteczku, gdzie zaczynają się wszystkie solne ekspedycje. Salar de Uyuni to największe solnisko świata leżące na wysokości ponad 3600 m. Jadę, żeby przez 3 dni poznać jego ogrom i surowość. Siedzę tuż obok kierowcy w Toyocie Land Cruiser, dzięki czemu doświadczam trudnej trasy bezpośrednio. Przede mną rozciągają się panoramiczne widoki. Nie sposób ściągnąć okularów, światło mocno razi w oczy. Wielokrotność i monumentalność heksagonalnych form solnych potęguje zachwyt siłą natury. Jedynie błękitne niebo, biały teren i ty. Nagle z tej pustki wynurza się Isla Incahuasi (Rybia Wyspa) – to samotne wzgórze pełne gigantycznych kaktusów i środkowy punkt solniska. Z jej szczytu ogrom Salar de Uyuni uderza jeszcze mocniej.

Zbliża się zachód słońca, który sprawia, że minimalistyczny charakter krajobrazu zaczyna jawić się jako karnawałowe ożywienie. Pierwsza noc jest zaplanowana w solnym hotelu, który w większości zbudowany został z solnych cegieł. Kolejne dwa dni upływają pośród pustyń, otaczających liczne wulkany i zjawiskowych, różnobarwnych andyjskich lagun, gdzie setki flamingów znajdują cenne pożywienie nadające im różowy kolor. Aktywny Ollagüe wita nas potężnymi obłokami pary. Pustynia Siloli zachwyca oryginalnymi formacjami skalnymi. Jeździmy samochodem po terenach znajdujących się na wysokości między 4000 a 5000 m n.p.m., które osiągamy tuż przed kolejnym zachodem słońca. Stoimy na szczycie wulkanu Sol de Mañana. Fumarole i wrzące błoto nie pozostają obojętne dla węchu. Jest bardzo wietrznie i zimno. Nocą relaksujemy przemarznięte ciała w gorących źródłach pod gołym niebem (4200 m). Obserwujemy spadające gwiazdy oraz Drogę Mleczną, bliską jak nigdy. 7 tygodni mojego pobytu i solo podróży w Boliwii dobiegło końca. Nie mogłabym sobie wyobrazić lepszego finiszu pierwszego etapu, który niejednokrotnie przełamał moją europejską strefę komfortu. Nieraz było bardzo niebezpiecznie, ale również zachwycająco w swojej inności – w kraju pełnym sprzeczności, surowości i dzikości.

Za wulkanami rozciąga się Chile. Czas przekroczyć granicę. Wojaże z naturą trwają jeszcze kilka dni i tak docieram do Doliny Księżyca! Zrelaksowane i bardzo turystyczne miasteczko San Pedro de Atacama uderza gorącem – wita mnie 30 stopni Celsjusza. Przedandyjska osada jest bazą wypadową aktywności w spektakularnych sceneriach. Parujące gejzery i formacje skalne wyglądają jak nie z tej ziemi. Wyjeżdżamy o 5:00, żeby na kraterze wulkanu El Tatio być przed wschodem Słońca. Wtedy para kilkudziesięciu bulgoczących gejzerów osiąga kilka metrów wysokości. Do moich faworytów należą Piedras Rojas (Czerwone Kamienie) – duże skały wulkaniczne powstałe z utlenienia się żelaza, który nadaje im czerwony kolor, o tej porze roku uderzają pastelową różowością. Otaczają je rokokowe odcienie Salar de Aguas Calientes, czyli słonego bagna o krystalicznej i ciepłej wodzie. Salar de Tara – kolejne solnisko pustyni Atacama – wyróżniają gigantyczne, wąskie i pojedynczo stojące bloki wulkaniczne. Podsumowując: wszystko to, co moje oczy z niedowierzaniem zobaczyły w ciągu zaledwie jednego tygodnia, to niesamowite spektakle natury. Moje ciemnobrązowe buty trekkingowe zmieniły się w jasnobeżowe. Wraz z mrozami, silnymi wiatrami i słońcem na ponad czterotysięcznych wysokościach, moja skóra znacznie przyciemniała, szatynowe włosy świecą złotem, a ciało straciło parę kilogramów. Po licznych przeżyciach w naturze, odzywa się we mnie tęsknota za miastem.

Salar de Uyuni

Salar de Uyuni

04.11.2017, Salta – Mendoza – Córdoba (Argentyna)

10 godzin zajmuje jazda autobusem z San Pedro de Atacama w Chile do Salty. Droga nie nuży, wręcz przeciwnie, jest przedsmakiem oglądania wyjątkowych terenów o szerokiej palecie kolorów: mieniące się w turkusach góry są jakby wycięte i abstrakcyjnie, wstawione obok żółtych czy pomarańczowych sąsiadów. Tym razem zmierzam prosto do centrum cywilizacji. Salta to najbardziej kolonialnie wyrafinowane miasto w Argentynie o wielkości starego ośrodka urbanistycznego. Jedną z jej głównych atrakcji jest niewielkie Museo de Arqueología de Alta Montaña – muzeum poświęcone kulturze inkaskiej, zwłaszcza trzem dzieciom ofiarowanym bogom i pogrzebanym na żywo po alkoholowym i narkotykowym odurzeniu na szczycie wulkanu Llullaillaco, które miało miejsce ponad 500 lat temu. Dzięki warunkom atmosferycznym na wysokości prawie 7000 metrów ich ciała są bardzo dobrze zachowane, naturalnie zmumifikowane. Po licznych kontrowersjach, stanęły na ekspozycji, twarzą w twarz ze zwiedzającymi. Na zmianę jest wystawiana jedna albo druga mumia. Znam historię tych dzieci z filmu dokumentalnego i tym bardziej wzrusza mnie spotkanie z sześcioletnim chłopcem (el niño).

Przede mną kolejna trasa autobusowa. Do tej pory najdłuższa, jaką odbyłam podczas tej podróży – 22-godzinna jazda do Mendozy z trzema nieoczekiwanymi nocnymi przesiadkami, pozwala zrozumieć, jak wielka jest Argentyna ze swoimi 43. milionami obywateli w porównaniu do dużo mniejszych Niemiec z 82. milionami. Trudno uwierzyć, że Mendoza została założona na pustyni. Dzięki świetnemu systemowi irrygacyjnemu stała się przyjemnym, zielonym i spokojnym miastem, przypominającym mi atmosferą boliwijskie Sucre. Mendoza to również jedna z winnych stolic świata i choć nie przepadam za winem (jestem fanką rzemieślniczych spirytusów), wybieram się na jego degustację do pobliskiego Maipú. Odrzucenie tej opcji byłoby podróżniczym świętokradztwem. Argentynę rozsławia Malbec – szczep wina o ciemnoczerwonym kolorze, o aromacie owoców leśnych i dymu. Podczas trasy degustacyjnej czeka na mnie również wystawiennicza niespodzianka – Bodega La Rural, która należy do najstarszych argentyńskich winnic. W jej wnętrzach (w historycznym budynku z 1885 roku) znajduje się niewielkie, ale ciekawe muzeum. Marzeniem jej założyciela, Włocha, Felipe Rutiniego było utworzenie Muzeum Wina, prezentującego różnorodne maszyny i narzędzia potrzebne do jego produkcji. Imponująca architektura muzeum i sielankowe winnice zapewniają pogodną atmosferą, w której z lubością rozpieszcza się podniebienia.

Mendoza

Mendoza

Lot samolotem z Mendozy do Córdoby trwa jedynie 50 minut. Brzydota Córdoby fascynuje mnie bardziej niż toporność La Paz. To specyficzne połączenie starego i nowego: betonowych budynków z czasów dyktatury, koloniach symboli miasta oraz neokolonialnych domów mieszkalnych. Poza tym to drugie największe miasto i studenckie centrum Argentyny z bogatym życiem nocnym. Wiele tu hipsterskich miejsc, słychać cuarteto – styl muzyczny, który został w tym miejscu wynaleziony i spopularyzowany w całym kraju.

Podczas mojej solo podróży przez większość czasu nocuję w hostelach, przeważnie w czteroosobowych salach sypialnianych, jednak od czasu do czasu potrzebuję przestrzeni tylko dla siebie. Tak zrobiłam w Copacabanie, na Wyspie Słońca, i w Mendozie. W Córdobie wybrałam uroczą i cichą Casa Helsinki, której wyposażenie z czułością zaprojektował Diego, właściciel, będący jednocześnie architektem. Miejsce nazwane tak ze względu na fińskiego przyjaciela, oferuje pobyt pełen designowo-relaksującego ambietu.

Casa Helsinki

Casa Helsinki

Kim są właściwie Argentyńczycy? Jak o sobie sami mówią: Włochami mówiącymi po hiszpańsku i próbującymi być Francuzami. Aby zrozumieć lepiej patchworkową tożsamość Argentyńczyków, czas poznać Buenos Aires. Wsiadam do kolejnego autobusu. I w drogę.

12.11.2017, Buenos Aires (Argentyna) – Montevideo – Colonia del Sacramento (Urugwaj)

Czy ja rzeczywiście trafiłam do Francji? Buenos Aires jest powszechnie określane „Paryżem Południa”. W swojej niedługiej, ale zawiłej historii, miasto ustabilizowało status niezależnej narodowej stolicy dopiero w 1880 roku, co wiązało się z boomem ekonomicznym kraju po zdobyciu Patagonii i osiągnięciem statusu jednego z mocarstw gospodarczych świata. Konsekwentnie, w ciągu następnych 40 lat, rozkwitła tu na szeroką skalę francuska architektura. Ówcześnie, w dobrym tonie klasy wyższej było podróżowanie do Francji, z których niektórzy wracali ze zdjęciami konkretnych paryskich budynków i życzeniem ich precyzyjnej rekonstrukcji. Najbardziej okazałe przykłady pałaców można odnaleźć w bogatych dzielnicach Retiro i Recoleta. W tej ostatniej znajduje się słynny Cementario de la Recoleta miasteczko zmarłych z setkami unikalnie zaprojektowanych starych, wystawnych mauzoleów, bogato udekorowanych rzeźbami. Pielgrzymki turystów zmierzają do grobu rodziny Duarte, gdzie skromnie pochowana została ikona Argentyny – Evita, która charyzmą przewyższyła swojego męża, prezydenta Juana Peróna.

Buenos Aires, El Ateneo

Buenos Aires, El Ateneo

Do architektonicznych perełek miasta, a dla mnie także przestrzennych niespodzianek, należy El Ateneo Grand Splendid, niesamowita księgarnia w starym teatrze. Literatura nie mogłaby znaleźć lepszego miejsca na ekspozycję. Fotele widowni zostały usunięte i zastąpione regałami na książki. Byłe loże są teraz czytelnią, kawiarnia została umieszczona na scenie. Podsumowując: piękna rozrywka związana ze słowem pisanym. Wśród kolejnych wymieniłabym Palacio Barolo, którego młodszego brata, Palacio Salvo, poznam parę dni później w urugwajskim Montevideo! Za ten wyjątkowy budynek powstały w latach 1919-1923, odpowiedzialny jest włoski przedsiębiorca Luis Barolo i architekt Mario Palanti. Ta dwójka zapragnęła ucieleśnić harmonię i kosmos, według „Boskiej Komedii” Dantego, i zbudowała nowe mauzoleum dla średniowiecznego poety. Towarzyszyło im wtedy przekonanie o zagładzie Europy, która znajdowała się w obliczu wybuchu kolejnej wojny. Budynek ma 22 piętra, które są podzielone na 3 dantejskie zaświaty. Piwnica i parter reprezentują piekło, piętra 1-14 oznaczają czyściec, a piętra 15-22 symbolizują niebo. Pałac sięga 100 metrów, ponieważ poemat składa się ze 100 pieśni. Liczba 100 symbolizuje doskonałość. Osobliwy, eklektyczny pałac był w czasie jego ukończenia najwyższym budynkiem Ameryki Południowej. Te nieliczne przykłady pokazują, jak bardzo architektonicznie bogate jest Buenos Aires.

Na fantastyczny synkretyzm argentyńskiej tożsamości miał wpływ fakt, że przeważającymi imigrantami osiedlającymi się początkowo w osławionej i kolorowej dzielnicy La Boca, byli Włosi i Hiszpanie. Argentyńczycy żywo gestykulują i inaczej akcentują, ale dosięgła ich również nostalgia za francuskim urokiem. Legiony temperamentnych europejskich imigrantów stanowili głównie mężczyźni z niższej klasy, szukający szczęścia w pracy w porcie. Z tęsknoty za ojczyzną i za pozostawionymi za morzem kobietami, rozwinęli w II poł. XIX w. (we wnętrzach ponurych spelunek), taneczny wyraz ich samotności – tango. Odwiedzam historyczną Cafe de los Angelitos, miejscówkę poetów, muzyków i kryminalistów z początku XX w., gdzie rzeczywiście mogę podziwiać niesamowity kunszt tancerzy. Występy jawią się czasem zbyt jarmarcznie. Zbyt dużo w nich niepotrzebnych pstrokatych kostiumów i wymuszonej pracy z rekwizytem. Autentyczne przeżycie tanga powinien zagwarantować La Catedral, club milonga, gdzie miejscowi spędzają swój wolny czas. Przed północą docieram z grupą nowych hostelowych przyjaciół na miejsce. Jest poniedziałek i dzisiaj nie odbywa się niestety improwizowane show. Na szczęście była to druga zaplanowana kulturalna stacja tego wieczoru. Pierwsza, perkusyjne show La Bomba del Tiempo w hipsterskiej, postindustrialnej lokalizacji Centrum Kulturalnego Konex, należy również do lokalnych rozrywek. „Bomba czasu” to 17. osobowa grupa perkusyjna, która łączy światowe beaty, w tym rytmy Ameryki Środkowej i Afryki, samby czy argentyńskiego folku. Piękne i mocne muzyczne wrażenia.

Buenos Aires, Palacio Barolo

Buenos Aires, Palacio Barolo

Urugwaj, najmniejsze państwo Ameryki Południowej, jest na wyciągnięcie ręki od Buenos Aires. Odwiedzam stolicę Montevideo i – oddaloną zaledwie 50 km od Buenos – Colonię del Sacramento. Staje się to dla mnie ciekawym dopełnieniem w poznawaniu kontynentu. Przez dwa stulecia Urugwaj stał w cieniu wielkich sąsiadów, ale teraz na szczęście zyskuje międzynarodowe uznanie. To progresywny, stabilny i bezpieczny kraj, z umiłowaniem do nieustannego picia mate i zalegalizowanymi: małżeństwami osób homoseksualnych, aborcją, marihuaną.

Opuszczając Buenos Aires po raz pierwszy podczas solo podróży ogarnia mnie poczucie, że za wcześnie wyjeżdżam. Miasto ma wiele do zaoferowania i to, czym się z wami podzieliłam to zaledwie ułamek urbanistycznego doświadczenia „Paryża Południa”.


Dominika_BlaszcykDominika Brunner (z d. Błaszczyk) – scenografka, absolwentka krakowskiej ASP i praskiej DAMU. Współpracowała m.in. z Narodowym Starym Teatrem w Krakowie, Teatrem Dramatycznym w Warszawie czy Teatrem Nowym w Poznaniu. Asystowała Magdalenie Musiał przy inscenizacji w Maxim Gorki Theater w Berlinie. Uczestniczyła w Festiwalu Ars Cameralis 2016 (Instalacja „Peleng”). Pracowała jako scenograf i architekt dla agencji TRIAD Berlin i dan pearlman. Do jej klientów należą m. in.: Światowe Muzeum FIFY w Zurychu, Mercedes-AMG, Europapark Rust, Vodafone Institute, Google, Jägermeister, Klimahaus Bremerhaven. Mieszka w Berlinie.
www.dominikabrunner.com