Ludzie teatru tańca – #4 Kamil Wawrzuta
Chłodny sobotni poranek. Do wnętrza sali numer 108 na Wydziale Teatru Tańca w Bytomiu krakowskiej AST wpadają ostre promienie słońca. O pierwszych krokach w teatralnym świecie i o ich konsekwencjach rozmawiam – tuż przed próbą do kolejnego spektaklu – z Kamilem Wawrzutą, aktorem teatru tańca, reżyserem, choreografem.
Szymon Michlewicz-Sowa: Długą drogę przebyłeś, zanim trafiłeś do szkoły teatralnej. Gdzieś po drodze przewinęły się studia z filologii polskiej… Jak to się stało, że ukończyłeś Wydział Teatru Tańca?
Kamil Wawrzuta: Pierwsze przygody teatralne zacząłem mając dziesięć lat. Brałem udział w amatorskich przedsięwzięciach, jednak bardzo szybko zacząłem dostawać w nich główne role. Raz miałem okazję zagrać Heroda w szkolnych jasełkach. Spodobało mi się to, że mogę wcielić się w postać przepełnioną złymi emocjami, stać się kimś innym – kimś, kim w życiu realnym nigdy nie zdecydowałbym się być. Moi rodzice starali się mimo wszystko wychować mnie na dobrego człowieka (śmiech). Później brałem udział w coraz większej ilości przedstawień, chodziłem na warsztaty teatralne. Pochodzę jednak z bardzo małej miejscowości i brakowało mi wiary w siebie, by móc zdawać do szkoły teatralnej. Kompletnie nie wiedziałem, jak przygotować się do takich egzaminów.
Za moich czasów, po zdaniu matury, trzeba było iść do wojska. Żeby go uniknąć, zacząłem studiować filologię polską. Dość szybko uświadomiłem sobie jednak, że to nie jest to, co chciałbym robić. Zapisałem się z koleżanką do Policealnej Szkoły Aktorskiej „Art-Play” w Katowicach. Wtedy też pojawiła się szansa wystąpienia w etiudzie Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Tam poznałem Kubę Krawczyka, który studiował w Bytomiu. Dopiero od niego dowiedziałem się, że na Śląsku istnieje szkoła teatralna. Przyjechałem do niej na dni otwarte. Było mnóstwo pokazów z egzaminów aktorskich i tylko jedna dziesięciominutowa etiuda taneczna. Pomyślałem wtedy, że pewnie tamtejsi studenci mają po prostu w planie zajęć nieco więcej ruchu niż adepci innych wydziałów aktorskich. Postanowiłem zdawać do Bytomia, uderzyła mnie pozytywna aura tego miejsca.
Miałeś jakiekolwiek doświadczenia z tańcem, zanim zacząłeś tutaj studiować?
Nie.
Chciałeś zdawać na Wydział Teatru Tańca i nie przerażał Cię fakt, że w ogóle wcześniej się nim nie zajmowałeś?!
Nie miałem pojęcia, że tutaj się tyle tańczy! Myślałem, że to taki dodatek do aktorstwa. Okazało się, że jest odwrotnie. Minął rok, a ja byłem pewien, że nie chcę zmieniać szkoły. Im dłużej studiowałem, tym bardziej interesował mnie taniec, a coraz mniej aktorstwo. Wynikało to z faktu, że zajmowali się nami znakomici pedagodzy. Gdy przyjechał do nas Józef Frucek (tancerz, performer, były członek kompanii tanecznej Ultima Vez, twórca autorskiej sztuki ruchu fighting monkey), kompletnie zapomniałem o marzeniach związanych z aktorstwem dramatycznym – tak bardzo zafascynowało mnie to, co nam zaproponował.
W trakcie studiów starałem się również działać poza samą strukturą uczelni, by nie zostać jednym z wielu anonimowych absolwentów. Podczas Międzynarodowej Konferencji Tańca Współczesnego w 2012 roku w Bytomiu wziąłem udział w projekcie Kai Kołodziejczyk „PK02”. Potem zaprosiła mnie do kolejnych projektów: „RE//MIX” w Komunie/Warszawa i „Harnasie” pod Wielką Krokwią. Po drodze realizowałem jeszcze wiele innych pomniejszych projektów. To wszystko uświadomiło mi, że to, co robię na scenie, pcha mnie bardziej w kierunku tańca, niż klasycznego aktorstwa.
Wydział Teatru Tańca liczy już niemal dziesięć lat – zdawałoby się, że taki okres czasu powinien być wystarczający, by Wydział mógł zyskać odpowiednią renomę. Tymczasem wielu zdających do szkół teatralnych wciąż ma obawy, czy Bytom to odpowiednie miejsce. Też zaliczałeś się do tej grupy? Jesteś w końcu trzecim rocznikiem, który opuścił nasz wydział.
Nie. Szkoła teatralna była moim marzeniem. Cały rok przygotowywałem się do egzaminów. Wiedziałem, że jeśli nie spróbuję, to będę żałował całe życie. Wszystko postawiłem na jedną kartę – próbuję, dostaję się i robię to dalej, albo nie dostaję się i zostawiam wszystko. Byłem pewien, że to dobra decyzja, choć kosztowała mnie wiele wyrzeczeń. Musiałem wziąć kredyt studencki, podjąć pracę w trakcie studiów, przeorganizować całkowicie swoje życie. Nie chciałem brać pieniędzy od rodziców.
Pytam o obawy, ponieważ odnoszę wrażenie, że nasza szkoła – o dziwo – wciąż owiana jest jakimś mitem…
Byłem wtedy za głupi na obawy. Po prostu przychodziłem na zajęcia i pracowałem. Więcej obaw pojawiło się po szkole.
To może z tematu obaw przejdźmy do twojej twórczości. Tworzysz wiele. Mam na myśli głównie spektakle Ruchomego Kolektywu, które wyreżyserowałeś, czyli „Profanum” oraz „we are not superheores”. W jakiej roli czujesz się najlepiej? Reżyser, performer, choreograf?
Bardzo lubię występować, ponieważ to szansa, by poznać inne sposoby pracy. Wydział Teatru Tańca kształtuje nas jako wykonawców, ale daje nam także narzędzia potrzebne twórcy. W tej ostatniej roli ciągle dostrzegam swoje braki, dlatego staram się podpatrywać innych w pracy, by móc się od nich uczyć.
Kończąc szkołę pomyślałem, że mam pewne predyspozycje w zakresie reżyserii i pora sprawdzić, czy uda mi się je wykorzystać w czymś poważniejszym. Tak powstał spektakl „Profanum”. Udało nam się wygrać w konkursie Opery Kameralnej w Warszawie w 2013 roku. Otrzymaliśmy skromny budżet na realizację projektu i możliwość dwukrotnego wystawienia spektaklu. Podsumowując – bardzo dobrze czuję się w obu rolach, jednak mniej stresuje mnie bycie wykonawcą. W tym wypadku przychodzisz na próbę, dajesz z siebie wszystko, po czym wychodzisz z niej i nic więcej cię nie interesuje. Jako reżyser, prócz uczestniczenia w próbach, musisz zająć się jeszcze szeroko pojętą organizacją. Ale to temat na osobny wywiad.
Jak odbierane są wasze spektakle?
To zależy od grupy, dla której są one tworzone. Znając odbiorcę jesteś w stanie użyć odpowiednich środków, żeby móc zakomunikować mu coś konkretnego. Często jest niestety tak, że taneczne spektakle robione są w sposób – co pewnie wynika z naszych wysokich ambicji – zrozumiały tylko dla osób zajmujących się tańcem. W pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, jak to jest, że ludzie w ogóle się nim nie interesują… Chciałem stworzyć spektakl dla widza nietanecznego. Jak wzbudzić w nim ciekawość? Jak sprawić, by mógł odebrać historię, którą opowiadamy? Staram się czerpać z codziennych gestów, które są znane ludziom z autopsji, a przez to każdemu bliskie. Istnieje coś takiego, jak zjawisko lustrzanych neuronów – kiedy obserwujesz czyjś ruch, neurony w twoim ciele zaczynają się poruszać. Im jesteś bardziej sprawny fizycznie, tym lepiej pracują. Natomiast każdy z założenia odbiera ruch, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy. Wystarczy spojrzeć na ludzi oglądających sport: przez cały mecz podążają uważnie za każdym ruchem zawodników, pełni napięcia, wybuchają euforią lub zastygają w stanie rezygnacji. W ich ciele przebiega proces. Nawet jeżeli czegoś nie zrozumiesz (ja osobiście nie jestem fanem potrzeby rozumienia wszystkiego), to spektakl coś z tobą „robi”, porusza cię.
Wracając do Twojego pytania: nie znam oczywiście wszystkich opinii, choć niejednokrotnie spotkałem się z życzliwym odbiorem tych spektakli. Raz w Suwałkach przysłuchiwałem się ciekawej rozmowie dwóch pań, które zastanawiały się, o czym właściwie jest nasz spektakl. Zdarzało się, że ludzie płakali.
Powiedziałeś, że nie jesteś fanem szkolnego sposobu „rozumienia” sztuki. Myślisz, że system szkolnictwa tępi w nas pewną dowolność w rozumieniu świata? Boimy się, że coś źle zrozumiemy, kiedy na scenę wychodzi aktor i nic nie mówi?
Ludzie z założenia boją się źle pomyśleć. Moi rodzice, których często zapraszam na spektakle, zawsze coś wynoszą dla siebie, ale krygują się z wyrażeniem swojej opinii. Czuć w nich niepewność przed wyrażeniem własnego zdania. Ja nie wiem czy dobrze zrozumiałam, ale dla mnie to było o… – mówi moja mama. Skąd wzięło się w nas dodawanie tej formułki: nie wiem czy dobrze zrozumiałam? Myślę, że to właśnie kwestia edukacji, choć mogę się mylić. W szkole często spotykałem się z poglądem, że istnieje tylko jedna właściwa interpretacja danego dzieła. Moim zdaniem najważniejsze w procesie odbioru sztuki jest skonfrontowanie jej z własnymi doświadczeniami, podejmowanie próby odpowiedzi na pytanie Co mi to daje?.
Jeżeli aktorzy posługują się słowem, to widzowi łatwiej jest sprecyzować daną interpretację. A taniec taki nie jest. Tu wchodzi się na nieco inny poziom i można przekazać znacznie więcej niż wypowiadając po prostu kocham cię.
Opowiem ci pewną anegdotkę. W „we are not superheroes” w ostatniej scenie pokazujemy duet ciał, które – w moim pierwotnym wyobrażeniu – znajdowały się w kosmosie. Wykonawcy bardzo dużo tańczą po kole, ale wykonują także sztywne, szarpane ruchy, jak gdyby cięli powietrze. Ten duet stał się metaforą ludzkiej relacji, opowiada o pierwszym, wzajemnym przyciąganiu się, o odchodzeniu, o kryzysach. Pewnego razu na spektakl przyszła znajoma jednego z wykonawców. Była świeżo po trudnym rozstaniu i rozpłakała się. Przyznała później, że poczuła się tak, jakby ktoś opowiadał o tym, czego doświadczyła. W tym widzę wartość. Nie interesuje mnie robienie sztuki dla krytyków i wąskiego grona tanecznych specjalistów. Być może wtedy byłoby mi łatwiej przebić się w tym środowisku. Jednak nie można ignorować „zwykłych” ludzi, którzy przyjdą na hermetyczną sztukę, nic z niej nie zrozumieją i później nie będą chcieli wracać.
Śmieję się, ponieważ mój kolega, Daniel Zych, robił niedawno projekt o tym, o czym właśnie opowiedziałeś: o relacjach między ludźmi, które są alegorią relacji między planetami w układzie słonecznym.
Mnie się wydaję, że to są bardzo dobre punkty wyjścia, z których wielokrotnie się korzysta. Lubię tworzyć w tańcu strukturę. Skądś trzeba ją wziąć. Jeśli robisz spektakl na podstawie tekstu, to automatycznie jest w nim zawarta struktura. W tańcu częściej pracuje się poprzez improwizacje. Nauczyłem się, że dobrze jest oprzeć się na jakimś mechanizmie znanym z życia, z natury. Struktura kosmosu jak najbardziej może posłużyć jako wzór konfiguracji elementów spektaklu – wykorzystujemy kształt orbit, po jakich poruszają się planety, szybkość z jaką obracają się wokół własnej osi itp. Prawdopodobnie dla widza nie będzie to dostrzegalne, ale tobie pozwala zbudować przedstawienie i dobrać odpowiednie środki.
A propos krytyki, o której kilkukrotnie wspominałeś – jak na tak młodego twórcę i świeżo upieczonego absolwenta działa niepochlebna recenzja?
Póki co, miałem więcej dobrej krytyki niż złej (śmiech). Cieszę się z każdej opublikowanej recenzji naszych spektakli, bo one dają dowód temu, że jako Kolektyw działamy. Jeżeli nikt nic nie pisze, to znaczy, że nic się nie wydarzyło. Bo gdzie spektakl zostaje udokumentowany, jeśli nie w krytyce? Jeżeli chodzi o samą treść, to coraz mniej się nią przejmuję. Nauczyłem się, że ludzie różnie piszą. Na temat „we are not superheroes” mieliśmy siedem różnych recenzji: od „absolutnie świetne” po „kompletnie beznadziejne”. Jeśli pojawiają się recenzje, które są sensowne i widzisz, że jej autor nie chce ci dowalić i nie chce się wypromować deptając czyjąś twórczość, to jak najbardziej przyjmuję je do siebie. Krytyka powinna być narzędziem informującym publiczność, czy dane wydarzenie jest warte uwagi. Natomiast dla twórców stanowi ważny głos na temat tego, czy ich działania mają sens. W Polsce krytyka tańca jest kiepska. Jeżeli ktoś kończy teatrologię i zajmuje się krytyką tańca, to powinien znać jego język, oglądać spektakle taneczne, wiedzieć do czego się odwołujemy. Przeciętny widz raczej tego nie wychwyci.
Jakie są twoje najbliższe plany artystyczne?
Ciągle mam trzy spektakle w eksploatacji: w Teatrze Śląskim to „Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci”, ponadto „Profanum” i „we are not superheroes”. Dwa ostatnie będą grane regularnie w Warszawie. Jako choreograf rozpocząłem niedawno współpracę z teatrami dramatycznymi. Moje pomysły potrzebują wiele czasu, by przerodzić się w coś konkretnego. Gdzieś z tyłu głowy zaczyna się już kształtować pomysł na nowy spektakl. Ale tego, kiedy go zrealizuję, na razie nie wiem nawet ja.
Korekta: Marta Rosół