Może ja wcale nie chcę, abyście mnie oglądali…?
Rok temu wychodziliśmy z kina po obejrzeniu „Ostatniej rodziny” (reż. Jan P. Matuszyński) i wydawało nam się, że poznaliśmy bliżej postaci Zdzisława Beksińskiego i jego bliskich. Byliśmy wdzięczni za uchylenie drzwi do mieszkania malarza, za możliwość zajrzenia do jego pracowni i przyjrzenia się trudnej relacji z synem. Tym razem Marcin Borchardt pokazuje nam obrazy, których nigdy byśmy się nie spodziewali. Pokuszę się o stwierdzenie, że oglądamy obrazy których nigdy nie powinniśmy obejrzeć.
„Beksińscy. Album wideofoniczny” to film stworzony niemal wyłącznie z materiałów filmowych, audialnych, fotograficznych, które pozostawił po sobie malarz nagrywający i filmujący od lat 50. życie swojej rodziny. Coraz to bardziej zaawansowane kamery i możliwości utrwalania rzeczywistości fascynowały artystę coraz bardziej i powoli uzależniały od siebie. Beksiński filmował coraz więcej, nie tylko codzienne życie, lecz także sytuacje trudne, takie jak śmierć swojej teściowej. Dowiadujemy się też, że nie zawsze Zosia i Tomek zgadzali się na bycie nagrywanymi – podczas seansu nie raz możemy poczuć zażenowanie, będąc świadkami trudnych i konfliktowych chwil. Mimowolnie słyszymy na przykład rozmowę Tomka Beksińskiego z mamą, w której mówi, że nie jest jej wdzięczny za to, że żyje i że może wcale nie chce być dłużej na tym świecie. Obraz został ponadto uzupełniony zapiskami Zdzisława Beksińskiego, które w filmie czyta Tomasz Fogiel. Głos z offu zdaje się uwiarygadniać to, co widzimy na ekranie. Zdzisław Beksiński wielokrotnie przekraczał cienką granicę intymności i zaufania. Chciał przedstawiać więcej siebie samego i domagał się filmowania swojej osoby. Z biegiem czasu sięgał po kamerę prawie codziennie.
Jako widzowie oglądamy z wypiekami na twarzy codzienność Beksińskich i łatwo nam zapomnieć o tym, że wyboru materiału dokonali twórcy „Albumu wideofonicznego” i to oni zdecydowali, jaką historię obejrzymy. Na przykładzie tego dokumentu możemy dostrzec, jak wielką siłę ma montaż i jak kolejność scen wpływa na nasz odbiór całości dzieła. Wraz z przebiegiem filmu na pierwszy plan wysuwa się postać Tomka Beksińskiego, a jego historia zaczyna dominować nad innymi wątkami.
Niestety trudno uniknąć wrażenia, że swoim filmem twórcy podtrzymali jedynie obowiązującą narrację o rodzinie Beksińskich, przedstawianej najczęściej jako ekscentryczna, nieprzystosowania do życia, wręcz demoniczna i stale obcująca ze śmiercią. Samobójcza śmierć Tomka Beksińskiego zdaje się wynikiem nadopiekuńczości matki i nieobecności pochłoniętego swoją twórczością ojca. „Album wideofoniczny” ogląda się jednak bardzo dobrze: jako widzowie chłoniemy każdą kolejną scenę, tak jakbyśmy wreszcie mogli zajrzeć do wszystkich najbardziej skrywanych miejsc ich domu. Narracja krok po kroku wprowadza nas w świat rodziny, na którą przecież od zawsze patrzymy przez pryzmat twórczości Zdzisława Beksińskiego i trudno nam porzucić złudną obietnicę poznania prawdy. Karmimy się tą found footage’ową formą i czekamy na coraz bardziej obnażające Beksińskich momenty. Zanurzając się jednak w ich życie i oddając się wstydliwej rozkoszy podglądania, nie możemy zapomnieć, że oglądamy autorską interpretację stworzoną przez Marcina Borchardta. Po seansie warto sobie zadać jeszcze jedno pytanie: czy Beksińscy chcieliby, abyśmy byli świadkami ich odejścia?
Ocena: