Prapremiery Nie/chciane. Relacji część druga
W duchu różnorodności, o której pisaliśmy w pierwszej części relacji z Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy, postanowiliśmy urozmaicić również samą formę tekstu – tę część przedstawimy więc klasycznie. Mieliśmy okazję, by obejrzeć połowę zaproszonych przedstawień. Bydgoszcz opuściliśmy zaraz po obejrzeniu rozczarowującej „Harper” Grzegorza Wiśniewskiego, ale wcześniej udało nam się załapać na dwa bardzo dobre spektakle: „Wściekłość” Mai Kleczewskiej i „Będzie Pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk” Agaty Dudy-Gracz. Wszystkie trzy sztuki recenzujemy poniżej.
„Wściekłość”, reż. Maja Kleczewska, Teatr Powszechny w Warszawie[i]
Agata Kędzia: „Wciąż ta sama gadka, wciąż ta sama gadka…” powtarza wypranym z emocji głosem Michał Czachor. Siada na krześle, muzyka cichnie, publiczność zostaje oświetlona. Karolina Adamczyk staje na skraju sceny, trzymając transparent z napisem: „Jeżeli ktoś chce skorzystać z toalety, to teraz jest na to dobry moment”. Ale akcja na scenie wcale nie zamiera. Koniec pierwszego aktu „Wściekłości” nie zostaje widzom jednoznacznie zakomunikowany. Chwila konsternacji. Niektórzy wstają z miejsc, inni konsekwentnie siedzą. Co robić? Chciałoby się wyjść, uciec na chwilę od polifonii dźwięków, zmultiplikowanych obrazów i znaczeniowego nadmiaru, który serwowała nam przez ostatnie dwie godziny Maja Kleczewska. Ale co, jeśli właśnie teraz ominie nas decydujący moment, jeśli na własne życzenie pozbawimy się istotnych dla spektaklu treści?
W świecie, w którym jesteśmy bombardowani skrajnymi emocjami i zalewani masą sprzecznych komunikatów, na przerwę również nie przewidziano czasu. Zdajemy sobie przecież sprawę, że od jakiegoś czasu nie robimy niewiele więcej, tylko nieustannie się powtarzamy. Zarówno w debacie społeczno-politycznej, jak i w osobistych rozmowach powracają wciąż te same wątki: kryzys migracyjny, odradzające się ekstremizmy, coraz ostrzejsze podziały, coraz więcej agresji, coraz silniejszy strach. Wrzask krzywd z każdym dniem staje się głośniejszy, nie trzeba specjalnego wysiłku, żeby go dosłyszeć. Jego echo dociera z telewizji, internetu i bloku obok. A Kleczewska we „Wściekłości” przysłuchuje mu się szczególnie uważnie.
W drodze na teatralną salę, we foyer mijamy prowizoryczne legowiska imigrantów i zawieszone na ścianie długie listy z nazwiskami śmiertelnych ofiar wędrówki do Europy. Sama scena zamienia się w pomieszczenie redakcyjne, którym zawiadują dziennikarze TV Wściekłość. Nad sceną, na dwóch wielkich ekranach, transmitowany jest na żywo materiał z TVP Info, wizje z egzekucji przeprowadzonych przez terrorystów, walki w Aleppo, dramatyczny pochód uchodźców. Kleczewska od pierwszych minut rozgrywa spektakl symultanicznie na kilku płaszczyznach, tak że skupienie się na jednym jego aspekcie uniemożliwia zupełnie rejestrację innego.
W zainscenizowanym studio telewizyjnym spotykają się młody nacjonalista, katolik-fanatyk i uchodźca z Afryki. Pierwsza dwójka wygłasza swe manifesty ideologiczne, mówiąc wiele o śmiercionośnej inwazji obcych, nie spoglądając przy tym ani razu w oczy siedzącemu obok czarnoskóremu emigrantowi (Mamadou Goo Ba). W scenicznym Morzu Śródziemnym („basen” na środku sceny), pod niewzruszonym spojrzeniem otyłego kardynała, utopiona zostanie figura zdjętego z krzyża Jezusa, a odziana w wieczorową suknię Europa (w tej roli świetna Magdalena Koleśnik) zaśpiewa arię operową, wtulając się w krwistą połać zawieszonego nad sceną mięsiwa, którym jeszcze przed chwilą się zajadała.
Reżyserka konsekwentnie potęguje obecność owych symbolicznych obrazów, jakby chciała – trochę zbyt nachalnie – wprawić widzów w zdumienie ich wizyjnością. Jeżeli takie było zamierzenie, to na tej płaszczyźnie przedstawienie zawodzi, bo w świecie – zarówno scenicznym, jak i tym za progiem teatru – niewiele jest już rzeczy, które potrafią nas przejąć. Natomiast widzę w tym zabieg, który ostrzegawczo ma uwypuklić brak jakiejkolwiek siły ich oddziaływania. Tej świadomości reżyserskiej dowodzi osobliwy antrakt, podczas którego tracimy zupełnie orientację co do praw, jakimi rządzi się to teatralne wydarzenie. Jakby Kleczewska rozkładała ręce, obnażając bezradność samego teatru wobec radzenia sobie z kryzysami, o których z takim zaangażowaniem w nim opowiada. Symbole się wyczerpały, jaki gest byłby jeszcze w pełni autentyczny? Wściekłość i okrucieństwo stają się rutyną codzienności, a w konsekwencji prowadzą do zupełnego zobojętnienia – i analogiczne doświadczenie udaje się zaprojektować Kleczewskiej na scenie. „Wściekłość” – skomponowana z medialnych doniesień, społecznej paniki i sugestywnych wizji rozpadu świata, jaki jest nam znany – męczy i irytuje. I właśnie dlatego z powodzeniem inscenizuje chaos realnego doświadczenia.
„Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk”, reż. Agata Duda-Gracz, Teatr Nowy w Poznaniu[ii]
Filip Jałowiecki: Trudno stwierdzić, jakie czynniki miały wpływ na ostateczny kształt programu Festiwalu Prapremier. Jeżeli jednak zestawienie wieczór po wieczorze „Wściekłości” Mai Kleczewskiej i „Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk” Agaty Dudy-Gracz było świadomą decyzją organizatorów, świadczy to o wyjątkowo dobrze przemyślanym doborze repertuaru. Oba spektakle podejmują podobną tematykę, jednocześnie wychodząc z zupełnie różnych punktów i stosując znacząco odmienną perspektywę. W ten sposób uzupełniają się nawzajem, tworząc szczególnie wyostrzony obraz: dobitnie ukazaną, jaskrawą panoramę tkwiącego w człowieku zła.
Cechą wspólną obu spektakli jest intensywność, z jaką oddziałują na widza: starając się znieść granicę sceny, chcą bez reszty wciągnąć go w wykreowaną rzeczywistość. W tym celu Agata Duda-Gracz pierwszy kontakt z publicznością każe nawiązać aktorom już we foyer. Zgromadzeni tam goście weselni wylewnie witają przybyłych widzów, częstują wódką i chlebem ze smalcem. Niedługo później na scenie rozpocznie się uroczystość. Na honorowych miejscach pośrodku sceny para młoda, wokół niej rodzina i goście. Najbliżej widowni usytuowanych zostaje dwoje przedstawicieli władzy: na prawo świeckiej, czyli miejscowy władyka, na lewo zaś duchowej – tak zwana Widząca, honorowy gość wesela. Rola widza okazuje się dwojaka: nie tylko jest on kolejnym biesiadnikiem (to wrażenie wzmaga ustawienie scenografii i częsta gra en face aktorów), ale również sędzią zastanej sytuacji. Dzieje się to za sprawą jednej z postaci, komentującej minione wydarzenia w formie zeznań świadka sądowego.
Opowiadana historia okazuje się tym samym wielowarstwową retrospekcją. Na naszych oczach rozgrywa się rzecz de facto dokonana, relacjonowana przez świadka. Mimo że we foyer zostaliśmy zaproszeni do uczestniczenia w weselu na pozornie równych, co aktorzy, prawach, teraz nie mamy możliwości, by zareagować w żaden inny sposób, jak tylko pokornie przyjmować do wiadomości konsekwencje wydarzeń – zarówno tych, które rozgrywają się podczas samego wesela, jak i wcześniejszych. O tych drugich dowiadujemy się za sprawą wizji sprowadzanych przez Widzącą. Rozmontowują one przaśno-sielankowy obrazek wiejskiej biesiady, wyprowadzając na pierwszy plan napięcia między członkami lokalnej społeczności.
U Kleczewskiej zło przybiera formę obojętności na obecnie dziejącą się krzywdę. Zalani potokiem informacji uciekamy w dobrze znany wycinek rzeczywistości, nie chcąc oglądać się wokół siebie. Informacyjny natłok znajduje odzwierciedlenie w scenicznej formie „Wściekłości”: polifonicznej, „rozlanej” po scenie, bez przerw. Z kolei Agata Duda-Gracz prowadzi narrację na wskroś przez życie społeczności, w coraz głębiej sięgających retrospekcjach ukazując nawarstwione pokłady nienawiści. Każda z postaci dostaje na scenie dostatecznie dużo czasu, byśmy mogli poznać jej historię i motywacje, które przywiodły ją do takich, a nie innych działań. Tym samym ma się wrażenie, że całe zło wydarza się jakby obok: mimo oglądania rzeczy makabrycznych, łatwo przychodzi nam usprawiedliwienie bohaterów – zdążyliśmy ich już przecież poznać i zrozumieć.
Jednocześnie precyzyjna machina spektaklu prze naprzód, ciągnąc nas za sobą. Nim się obejrzymy, okazuje się, że konsekwencje ukazanych wydarzeń nie tylko przyjęliśmy do wiadomości, ale wręcz się na nie zgodziliśmy. Mimochodem została nam przydzielona trzecia rola: ich współuczestnika. A zło? Obie panie mówią jednogłośnie: najmądrzej będzie przyjrzeć się sobie.
„Harper”, reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach[iii]
Filip Jałowiecki: W „Harper” Grzegorz Wiśniewski wziął na warsztat motyw podróży. W dramacie Simona Stephensa, będącym podstawą spektaklu, ukazany został akurat w wersji life-changing experience. Mamy więc tytułową bohaterkę, Harper, która – gnębiona przez pracodawcę i umęczona rolą głowy rodziny – postanawia rzucić wszystko i wyruszyć do leżącego w szpitalu ojca. Nie mając gdzie się zatrzymać, będąc prawdopodobnie bez pieniędzy, zmuszona jest poddać się kaprysom losu. Ten zaś podsuwa jej same barwne przygody: przygodny seks z sympatycznym żonatym mężczyzną czy też rozbijanie butelek na głowie lokalnych chuliganów – o tym ostatnim wydarzeniu (już po powrocie) będzie z niejaką dumą opowiadała na stacji metra poznanemu w drodze do domu imigrantowi.
W trakcie tej podróży dużo się dzieje na scenie, ale niewiele wydarza się w samej bohaterce. Już sam punkt wyjścia jest płaski: bezduszny szef, bezrobotny mąż, zbuntowana córka i umierający ojciec, z którym nie ma szansy się zobaczyć – namnożenie negatywnych okoliczności sprawia, że Harper jest niemal karykaturalnie uciemiężona. Widz nie dostaje żadnej szansy na niejednoznaczność w ocenie jej działań. W dobie poszukiwania siebie pośród egzotycznych zakątków Bali, dziwi wręcz powściągliwość podróży. W końcu to zaledwie kilka miejscowości dalej. Mamy więc bohaterkę, której od niechcenia kibicujemy (jak tu nie kibicować?), mamy wyjazd za miasto, rozdmuchany do rozmiarów życiowej przygody, i mamy… niewiele ponad to. Po przedstawieniu spotkań z pozostałymi bohaterami i przebrnięciu przez fabularny przebieg spektaklu, wracamy do punktu wyjścia – Harper jest tą samą kobietą, co przed dwoma dniami. Naiwnym oczywiście byłoby oczekiwanie spektakularnych przemian jej osobowości. Problem polega jednak na tym, że my również jesteśmy tymi samymi widzami, co półtorej godziny wcześniej – może tylko odrobinę bardziej znużonymi.
Nie jest tak, że krytyka ta wynika z rozminięcia się wyolbrzymionych oczekiwań odbiorczych z kameralną, wyciszoną formą. Widać zarysy scen, w których atmosfera miała stawać się bardziej podniosła; widać również miejsca, które miały widza mocniej angażować. Spektakl w tych momentach po prostu zawodzi: dramaturgia pozostaje płaska, a kolejne prezentowane sytuacje wydają się być „wymienne”. Nieskomplikowana struktura opowieści sprawia bowiem, że moglibyśmy każdą scenę wyjąć, wyekstrahować tkwiącą w niej intencję, wokół niej stworzyć nową sytuację i włożyć z powrotem. Otrzymalibyśmy zupełnie inny formalnie spektakl, ale w swojej wymowie nie różniący się ani na jotę.
Korekta: Patrycja Mucha