Capsule review: „Mother!”
Są takie filmy, które chcesz obejrzeć nie wiedząc o nich nic poza obejrzaną zajawką. Tak było i tym razem. Zwiastun wyglądał naprawdę dobrze: wiktoriański klimat, nieustanne napięcie, piękne kolory, historia przedstawiona w taki sposób, że chcesz wiedzieć więcej. Natychmiast.

fot. materiały prasowe
Trudno mi powiedzieć, czym ten film jest. Na pewno nie jest to historia, którą przedstawiono w zwiastunach. W przypadku Aronofsky’ego zaklasyfikowanie filmu do konkretnego gatunku zawsze sprawia kłopot. W „Mother!” znajdziecie wiele tropów w tym: ekologiczny, zgodnie z którym pięknie zaprojektowany dom symbolizuje Matkę Naturę, oraz biblijny, w ramach którego wyłapiecie aluzje do stworzenia świata, ludzi, a nawet historii o Kainie i Ablu. Starannie budowane napięcie sprawi, że poczujecie się jak w horrorze na miarę „Innych”, z kolei długie spacery Jennifer Lawrence po labiryntowej przestrzeni przypomną wam przejażdżki Danny’ego po korytarzach Hotelu Panorama z „Lśnienia” – tylko czekasz, aż ktoś nagle pojawi się na drodze bohaterki.
Najbardziej intrygujące są jednak kontrastowe zestawienia na poziomie relacji między małżonkami. Zarysowana między nimi walka akcentuje wielkość dwojga artystów oraz nakreśla niewypowiedziany spór o to, czyja sztuka pełni ważniejszą rolę w kreacji świata. Degradacja roli kobiet w związku, życiu i świecie w ogóle splata się z podkreśleniem innego aspektu – znaczenia kobiety we współczesnym świecie. Jej bunt – a raczej walka o to, by nie być „przezroczystą” – został zaakcentowany również poprzez ucieczkę od bycia wyłącznie dodatkiem do mężczyzny-zdobywcy. Najciekawszą sceną jest ta, w której tytułowa matka cedzi przez zęby: „I am Mother!”. W ułamku sekundy reżyser ujął kolejną kwestię – dojrzałości i waleczności rodzica kształtujących się po narodzinach potomka. A na deser przepiękne ménage à trois: pojawia się Michelle Pfeiffer jako kokietująca „ta trzecia” i stanowi katalizator psychoanalitycznych interpretacji.
Na tym dramacie rodzinnym – czy jakkolwiek inaczej go nazwiemy – Aronofsky mógł zakończyć. Poszedł jednak dalej. W swej brawurze skierował się w stronę apokaliptycznych wizji, co zmieniło wydźwięk filmu oraz zdecydowanie podzieliło publiczność na wyznawców i przeciwników. Podobnie jak bohater odgrywany przez Javiera Bardema reżyser uległ pokusie uwielbienia. Niestety, bez pozytywnego skutku. Pierwsza część filmu jest jednak mimo wszystko świetna. Idźcie zatem i oglądajcie. Zawsze możecie wyjść po drugim akcie.
Ocena:
Film można obejrzeć w Cinema-City: