Prapremiery Nie/chciane. Relacji część pierwsza
Zależy nam na festiwalu otwartym, którego program okaże się na tyle zróżnicowany, że będzie w stanie zgromadzić w teatrze jak najszerszą publiczność – w ten sposób można streścić ideę, przyświecającą tegorocznej edycji Festiwalu Prapremier, który odbywał się po raz pierwszy pod wodzą nowego dyrektora Teatru Polskiego, Łukasza Gajdzisa. Bydgoska scena w trakcie festiwalowego tygodnia miała przede wszystkim zwrócić się w stronę pojedynczego widza i dać wyraz wielości perspektyw w sposobach postrzegania świata, jak i samego teatru. Wyruszyliśmy więc do Bydgoszczy osobiście, by przekonać się, na ile te zamierzenia uda się zrealizować.
Organizacja Festiwalu Prapremier stanęła pod znakiem zapytania, gdy w maju okazało się, że impreza nie dostała dotacji, otrzymywanej dotąd rokrocznie z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Finalnie koszty realizacji wydarzenia pokryło miasto, a z jego organizacją uporano się w miesiąc. Promujące festiwal hasło – „Prapremiery Nie/chciane” – można więc odczytywać na kilku poziomach. Prócz jego przekornej wymowy w kontekście politycznym, uwagę zwraca fakt, że na deskach bydgoskiej sceny znalazły miejsce produkcje wyrzucane niejednokrotnie poza festiwalowy mainstream, czego sztandarowym przykładem było włączenie do programu realizacji teatru ruchu, tańca i spektakli dla dzieci.
Z Bydgoszczy wróciliśmy w pełni usatysfakcjonowani, stwierdzając zgodnie, że „różnorodność” trafnie charakteryzuje tegoroczną edycję Prapremier. Mieliśmy okazję zarówno ku temu, by krytycznym okiem przyjrzeć się rzeczywistości społeczno-politycznej, jak i by wsłuchać się w historie opowiadane jednostkowym głosem, któremu pozwolono wybrzmieć odpowiednio głośno. W formie dwóch relacji dzielimy się z Wami rozmowami, które prowadziliśmy w trakcie tych kilku intensywnych dni.
„Kopciuszek”, reż. Anna Smolar. Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej[i]
Agata Kędzia: Prapremiery zaczęliśmy oglądając „Kopciuszka” Joëla Pommerata w reżyserii Anny Smolar. Przyznam, że mnie ten spektakl absolutnie zachwycił, choć po spektaklu dla dzieci nie spodziewałam się fajerwerków.
Filip Jałowiecki: Mnie też zachwycił, zdecydowanie. I chyba dzieci również, sądząc po tym jak żywo reagowały.
Agata: Ale powiedzmy najpierw, o czym jest ta historia, bo to wcale nie jest tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. To dość niekonwencjonalna opowieść o Kopciuszku, w której najważniejszy staje się motyw śmierci. Zaczyna się tradycyjnie – Kopciuszek po śmierci mamy przeprowadza się z ojcem do domu jego nowej żony. I tutaj mamy już pierwszy ciekawy element – zamieszkują oni w domu ze szkła, który zajmuje niemal połowę sceny. W tym domu Macocha i jej córki oglądają świat zza szyby, ich spojrzenie na rzeczywistość jest zapośredniczone, jakby nie potrafiły żyć naprawdę. W pomieszczeniu jest jeszcze duże lustro, w którym bohaterki cały czas się odbijają. Ich wizerunki są stale powielane – jak w życiu, w którym nieustannie patrzą na siebie oczami innych ludzi, kształtując siebie pod wpływem ich oczekiwań.
Filip: Tak, przeprowadzają się do domu ultra-nowoczesnego, który trafnie oddawał charakter macochy oraz jej dwóch córek. Ona – despotka, one – trudne do rozróżnienia lalki o sztywnych, mechanicznych ruchach. Nowoczesność tego miejsca nie pozwalała na wprowadzenie ciepła – wszystko było szklane, zimne, postacie całkowicie skupione na wizerunku samych siebie, a nie na budowaniu relacji… Ten spektakl zaskakuje dojrzałością (momentami nieco brutalną w swojej szczerości), z jaką opowiada się w nim dzieciom o świecie.
Agata: I właśnie to zaskoczyło mnie w nim najbardziej – sposób, w jaki Anna Smolar konsekwentnie odwraca powszechnie nam znane znaczenia bajki. Kopciuszek w jej realizacji nie jest biedną, krzywdzoną dziewczynką, której los odmienić może tylko ślub z księciem. Motyw małżeństwa wcale nie jest tu najważniejszy. Dziewczyna sama do końca nie wie, czy książę jest w stanie pomóc jej w rozwiązaniu problemów, z którymi się zmaga. Co więcej – książę jest tak samo zagubiony jak ona, też stracił matkę i ta śmierć warunkuje całe jego życie.
Filip: Myślę, że on jest nawet bardziej zagubiony i ostatecznie to Kopciuszek okazuje się silniejsza, pomagając mu przepracować problemy. Zdecydowanie nie jest tą, którą trzeba wybawiać. Również u Macochy jej sytuacja przedstawia się inaczej, niż znamy to z najpopularniejszej wersji bajki. Kopciuszek nie jest pomiatana – sama siebie karze, z własnej woli przyjmując wszystkie domowe obowiązki i nie pozwalając sobie na śmiech. To bardzo silna osobowość, tylko zagubiona.
Agata: Mechanizm łamania bajkowych stereotypów świetnie obrazuje też scena, w której do Kopciuszka przychodzi Wróżka, grana przez Bartosza Bielenię. Następuje moment konsternacji, bo aktor o kobiecych rysach ma długie rozpuszczone włosy i błyszczący różowy kostium. Kopciuszek zadziwiona jego wyglądem pyta: „Ale Ty w ogóle jesteś dziewczyną?”, na co Wróżka odpowiada „A jakie to ma znaczenie?”. Podoba mi się, że w tej historii nic nie jest czarno-białe.
Filip: Poza tym warto zauważyć, że postać Wróżki, pozornie kluczowa w procesie zmiany sytuacji Kopciuszka, była najmniej istotna w spektaklu. Niezwykle zabawny był moment, w którym wyjmuje z kieszeni garść konfetti i od niechcenia je rozrzuca w celu zadośćuczynienia bajkowej konwencji. Właściwie jedyna funkcja, którą Wróżka pełni, to wspomaganie bohaterki dobrym słowem.
Agata: Zgadzam się, jest to kolejny element, który sprowadza tę historię „na ziemię” – przecież na co dzień nie pomaga nam żadna magia, a myślenie życzeniowe nie rozwiązuje naszych problemów. Kopciuszek, idąc na bal, zakłada do bólu przewidywalną sukienkę rodem z Disneya, co Wróżka komentuje z zażenowaniem: „Serio? Ale tutaj nie ma miejsca na bajki. Przebieraj się”. Po czym bohaterka wskakuje w strój żółwia ninja.
Filip: A propos tego, że Wróżka w ogóle nie jest magiczna – właśnie zawierzenie elementom magii zostaje tutaj skrytykowane. Problemy Kopciuszka wynikają z naiwnego myślenia, które do pewnego momentu właściwe jest dzieciom. Może o tym przede wszystkim jest ten spektakl? O procesie przemiany z dziecka w dorosłego, gdzie najważniejsze jest zrozumienie, że myślenie życzeniowe nie wystarcza, bo tylko rzeczywiste działania są w stanie zmienić twoją sytuację. Ta, w której znalazła się bohaterka, wynikała z jej przeświadczenia, absolutnie blokującego jej życie, że matka nie umrze, jeżeli nieustannie będzie o niej myślała. Dopiero gdy Kopciuszek pogodziła się z jej śmiercią, mogła zacząć funkcjonować.
Agata: Dla mnie ta historia i sposób jej realizacji daje też dowód na to, że formuła opowiadania bajek powinna być dzisiaj zmieniona. Oglądając spektakl ani przez moment nie miałam przykrego wrażenia, którego zwykle doświadczam będąc na spektaklach dla dzieci, czyli że jest to naiwna historia, którą dorośli mogą traktować jedynie z pobłażaniem. Dzieci w teatrze powinno się przestać traktować jak grupę mało rozumnych istotek, a znaczenia płynące z powszechnie znanych historii powinny zostać przedyskutowane. Współczesność wymaga trochę innego typu komentarza.
„Witaj w moim domu. Medytacja o kobiecie z wydm”, reż. Przemysław Błaszczak. Fundacja Zarzewie, Studio Dwóch Ścieżek[ii]
Agata: Raczej rzadko się zdarza, by na festiwalach teatralnych, które programowo prezentują teatr dramatyczny, można było obejrzeć spektakle ruchowe czy taneczne. Byłam trochę zaskoczona informacją, że w Bydgoszczy zostanie pokazany offowy projekt teatru ruchu. Co myślisz?
Filip: Uważam, że to dobry ruch ze strony organizatorów (który cieszy nas tym bardziej, że za dramaturgię w spektaklu odpowiedzialna jest nasza redakcyjna koleżanka, Anna Duda!). Dawanie szansy na dotarcie do szerszej publiczności innym formom jest potrzebne. Muszę jednak przyznać, że – ponieważ mało obcuję z tego typu teatrem – mam problem. Wiem, że Tobie bardzo się podobało, więc może Ty zacznij – powiedz mi proszę, czym ujęły Cię „Medytacje o kobiecie z wydm”?
Agata: Przede wszystkim delikatną formą, kontrastującą silnie z bardzo dużym, ale przekazanym w niezwykle subtelny sposób ładunkiem emocjonalnym, który niesie ta opowieści. Sama forma medytacji od początku sugeruje atmosferę odbioru. Kontemplacyjne godzinne przedstawienie to opowieść o relacji pomiędzy dwojgiem bohaterów, która wyrażona jest niemal w całości poprzez ruch. Nie ma w niej nachalnego komunikowania znaczeń, a wielość interpretacji jaką pozostawia, pozwala każdemu odbiorcy na mocno zindywidualizowany odbiór. Całość jest na tyle sugestywna, że pozwoliła mi na utożsamienie się z tą opowieścią w bardzo bezpośredni i emocjonalny sposób. A to dla mnie, jako widza, jest jedna z najważniejszych rzeczy w teatrze.
Filip: I właśnie w sposobie odbioru spektaklu tkwi mój problem… Przedstawiona relacja opiera się bowiem na kilku podstawowych formach, będących wariacją na temat przyciągania i odpychania. Scenografia jest minimalistyczna (równy kwadrat gładko wyłożonego piasku), a ruch aktorów w większości scen dosyć stonowany. Mam wrażenie, że jeżeli nie uda nam się emocjonalnie zaangażować w zaproponowaną formułę, to już do końca nie pozbędziemy się wrażenia pewnej przewidywalności. Minimalizm formalny sprawia, że niewiele od spektaklu dostajemy – jeżeli nie nadbudujemy sobie własnej warstwy znaczeniowej, wykraczającej ponad prezentowaną estetykę, to wyjdziemy, co najwyżej, z ogólnym odczuciem atmosfery…
Agata: Mówisz o tym, jak o wadach, a dla mnie to były właśnie największe atuty! To widz ma wypełnić niedomówienia tej historii odniesieniami do własnego doświadczenia. Zastanawiałam się intensywnie, dlaczego postaci tkwią w tej dziwnej relacji, kto kogo bardziej potrzebuje, brak czego odczuwają… Na tej płaszczyźnie to bardzo nieoczywiste. „Medytacje” są zbiorem urwanych wątków, ciągiem zasygnalizowanych znaczeń, z którymi minimalistyczna forma współgra idealnie, ponieważ zostawia szerokie pole wyobraźni.
Filip: Może skupmy się na chwilę na tym, co w tym spektaklu widać i co nie jest pozostawione wyłącznie pracy wyobraźni – warte wspomnienia jest bardzo duże napięcie, jakie aktorzy utrzymują między sobą przez cały spektakl. Nie ma od niego chwili wytchnienia, oboje są całkowicie świadomi i skupieni na sobie nawzajem. A na szczególną uwagę zasługuje praca Karoliny Brzęk. Mam wrażenie, że wykreowana przez nią postać przejawiała się nie tylko w ruchu ciała, ale przede wszystkim w uśmiechu – tak niejednoznacznym, zmiennym i niepokojącym, że zawłaszczał sobie scenę i dominował minimalistyczną formę. Generalnie zastanawiam się, czy moja krytyka nie wynika po części z małej ekspozycji na teatr ruchu.
Agata: Rzeczywiście rozmawiamy głównie o tym czy i dlaczego ten spektakl nas poruszył. Choć moim zdaniem to właśnie w potencjale emocjonalnym tkwi jego największa siła i może jego odbiór jest uzależniony wyłącznie od tego, na ile zdołasz się w tę historię zaangażować emocjonalnie? Trudno rozmawia się o teatrze ruchu i tańca, gdy nie obcuje się z nim na co dzień. Chyba więc brakuje nam też odpowiednich narzędzi, by właściwie go opisać czy analizować.
Filip: Być może z tego wynika pozycja teatru ruchu i tańca w Polsce – osób o odpowiednich kompetencjach do jego opisywania i popularyzowania jest wciąż za mało, a ich głosy są słabo słyszalne… Tym bardziej doceniam fakt, że zaproponowano mniej tradycyjny spektakl na tak dużym festiwalu. Poza tym spotkanie z twórcami po przedstawieniu pokazało, że zainteresowanie widzów wcale nie jest takie małe, jak mogłoby się wydawać – zostało na nim naprawdę dużo osób, które były żywo zainteresowane procesem pracy przy tego typu formach, ale też samym problemem interpretacji ruchu. Więc może warto byłoby układać festiwalowe programy, przyjmując trochę szerszą perspektywę?
Korekta: Hanna Kostrzewska, Marta Rosół
Agata Kędzia – REDAKTORKA DZIAŁÓW TEATR oraz TANIEC
Rocznik ’96. Studentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Zakochana w swoim kierunku studiów walczy ze stereotypem leniwego studenta. Rozbudza życie teatralne uczelni w ramach Koła Naukowego Teatrologów.
Filip Jałowiecki – inżynier i teatroman starający się łączyć te dwie, dosyć odległe od siebie, dziedziny. Niegdyś członek różnorakich śląskich grup teatralnych.