A GIRL ON SABBATICAL, CZYLI SOLO PODRÓŻ SCENOGRAFKI #2
20.09.2017, Sucre, Boliwia
Każdego roku w połowie września spokojne Sucre przemienia się w imprezową strefę pełną nieustannych tańców, radosnej muzyki i wyszukanych kostiumów. A wszystko to na cześć patronki miasta – Dziewicy z Guadelupe, której kult obecny jest w całej Ameryce Łacińskiej. Boliwijczycy nazywają ją czule mamita de Guadalupe. Według lokalnej legendy mieszkańcy wioski Chataquila zauważyli błąkającego się wśród buszu muła, noszącego na grzbiecie duży tobół. Przekonani o ukrytym w pakunku skarbie, bezskutecznie usiłowali złapać zwierzę. Dopiero przy pomocy władz i członków kościoła udało się go uchwycić. Ku ich wielkiemu zaskoczeniu, tobół skrywał piękny obraz Virgen de Guadalupe. Od tego czasu święto Dziewicy jest hucznie obchodzone.
Społeczności z całej Boliwii co roku przygotowują barwne i tętniące życiem parady. Ich uczestnicy tańczą i śpiewają, przemierzając kilka kilometrów w wolnym tempie. Pochód (tworzony przez różnorodne lokalne grupy ) trwa pięć godzin i poświęcony jest chwale Dziewicy. Część parady obserwuję przy katedrze i dobrze widzę zmęczonych, spoconych tancerzy oraz muzyków, którzy na zakończenie klękają przed fasadą budynku, zrzucając po modlitwie ciężkie kostiumy i odrzucając na bok instrumenty. Różnorodność tych ludzi odzwierciedla fascynujące połączenie tradycyjnych, rdzennych wierzeń z katolicyzmem. Majestatyczne, folklorystyczne tańce przy akompaniamencie orkiestr dętych przedstawiają m.in. czarnych niewolników z boliwijskich And o diabelskich maskach, nazywanych morenos i żądnych krwi wojowników tinku. Ci drudzy współzawodniczą ze sobą ku czci Matki Ziemi Pachamamy z regionu Potosi. Pochodzenie tancerek można rozpoznać po długości ich spódnic i rodzaju nakryć głów. Są wśród nich popularne tancerki caporales – noszące bardzo krótkie kostiumy, eksponujące biust – i cholitas, czyli tradycyjne mieszkanki wsi, których wygląd zdefiniowali hiszpańscy konkwistadorzy (masywne, kilkuwarstwowe spódnice sięgające albo połowy łydek, albo kostek i nisko zaplecione kruczoczarne warkocze).
Ulice w centrum miasta są zamknięte. Pełno na nich jedzenia, prowizorycznych straganów z ubraniami, elektroniką czy patyczkami do uszu. Drogi są tak gęsto zaludnione, że przedzieranie się przez tłum stanowi prawdziwe wyzwanie. Przy Plaza 25 de Mayo znajdują się tymczasowe trybuny z płatnymi miejscami, które osiągają cenę do 1000 bolivianos (120€). Świętu Virgen de Guadalupe towarzyszy zabawa i podekscytowanie. Uczestnicy to żarliwie wierzący, ekspresyjnie dający wyraz swoim przekonaniom, dlatego dla turystów jest to jedyne w swoim rodzaju wydarzenie.
Festiwal Virgen do Guadalupe stanowi perełkę tutejszej kultury. Wnosi ożywienie w codzienne życie Boliwijczyków, funkcjonujących na co dzień we własnych mikroświatach. Moim stała się boliwijska rodzina, u której mieszkam oraz szkoła hiszpańskiego „Me Gusta”, oddalona od domu pięć minut drogi na piechotę. Dysonans na początek: współczesny styl wizualny versus podniszczony budynek o zaniedbanej fasadzie, wyblakłych szyldach przylegających na parterze sklepów i resztek banerów reklamowych zwisających z gzymsu. Estetycznie wrażenie dopełniają przecinające fasadę kable przesyłowe. Pomieszczenia są niewielkie, o małych oknach, żywych kolorach i prostym wyposażeniu. Kadra szkoły jest cierpliwa i przyjacielska. Moim nauczycielem zostaje Jhosmar – nazywany żartobliwie el gato (kot) – trzydziestoletni psycholog, który od sześciu lat uczy w „Me Gusta”. Jako dydaktyk zapewnia angażującą mieszankę gramatyki i konwersacji. Jego styl nauczania jest pozbawiony rutyny, w którą popadają pracownicy w wielu szkołach językowych. Nie tylko filozofia szkoły, ale właściwości jego pogodnej osobowość sprawiają, że zajęcia nie nużą. Jhos od pierwszych zajęć „wrzuca” mnie w boliwijską rzeczywistość: zakupy na targu, orientacja w mieście, odwiedziny restauracji, czy wizyta w fabryce czekolady. Te doświadczenia łatwo zapadają w pamięć. Funkcjonowanie w mieście, kiedy mówi się w lokalnym języku, pozwala pełniej przeżywać pobyt w Ameryce Łacińskiej, czego bardzo mi brakowało podczas ostatniej podróży po Meksyku. Español jest drugim najczęściej używanym językiem na Ziemi. Dlatego właśnie postanowiłam nauczyć się hiszpańskiego.
Chciałabym zakończyć tę relację słodkim akcentem. Zwiedzając fabrykę czekolady z Jhosmarem, możemy jedynie dostrzec zza szyb ułamek jej laboratoryjnej przestrzeni – pracownice w ochronnych kombinezonach ręcznie robią praliny, dekorują je i pakują do drewnianych albo wiklinowych pudełek, wykonanych przez lokalnych artystów. To główna siedziba marki „Para ti” – uznanej za najlepszą w kraju i będącą najsłodszą atrakcją turystyczną miasta. Sucre to również czekoladowa stolica Boliwii. Palce lizać!
27.09.2017, Potosi, Boliwia
W piątek po południu Gonzalo (mi padre de Sucre) zawozi mnie na dworzec autobusowy, którego fragment przypomina częściowo uporządkowane targowisko. Niewielkie, umieszczone w rzędach stanowiska przewoźników zdobią wyblakłe od słońca plakaty i broszury. Rozkłady jazdy autobusów nie są zupełnie czytelne – wypisano je kredą na zabrudzonych ścianach. Zakup biletów odbywa się w prowizorycznych kasach – przy ladzie siedzi pracownik, ręcznie wypisując bloczki. Bilety w Boliwii można nabyć prawie wyłącznie w formie papierowej. Proces komputeryzacji następuje tu nieśpiesznie. Dostaję miejsce w pierwszym rzędzie, przy oknie, co niestety nie pozwala chłonąć panoramicznych widoków. Część pasażerska jest oddzielona od kierowcy ścianką z umieszczonymi w niej drzwiami, przez które się przechodzi, aby zająć miejsce. Jest 15.30. Cholitas, obwieszone dużymi tobołami utworzonymi ze zwiniętych kolorowych szali, zajmują liczne fotele.
Droga do Potosi trwa ponad trzy godziny, podczas których przenosimy się na wysokość 4067 m.n.p.m. Przeskok o ponad 1200 m w ciągu krótkiego czasu wzbudza moje obawy, bo dotychczas przebywałam najwyżej na wysokości 3200 metrów. Jak się za chwilę okaże, niepotrzebnie się niepokoiłam – nie dokuczają mi żadne objawy choroby wysokościowej. Droga do Potosi obfituje w sielankowe widoki rozległych górskich terenów z masywnymi wierzchołkami. O zachodzie słońca wjeżdżamy do miasta. Autobus nie zatrzymuje się na dworcu, ale na dobrze znanym dla mieszkańców miejscowym postoju. ¿Dónde está la calle Tarija? (Gdzie jest ulica Tarija?) – pytam. – Cerca (Niedaleko) – słyszę w odpowiedzi. Łapię taksówkę i nim się obrócę, widzę, że wsiada ze mną starszy pan, który zapewniał mnie o bliskości poszukiwanej ulicy. Nagle, kilka metrów przed dojazdem do hostelu, silnik auta przestaje pracować, a spod maski wydobywa się gęsty dym. Dalsza jazda nie jest możliwa, taksówkarz blokuje wąską kolonialną ulicę. Ostatni odcinek drogi pokonuję pieszo i po chwili jestem na miejscu. Przy wyborze noclegu na takiej wysokości najważniejsze jest znalezienie takiego, w którym jest ogrzewanie i dostęp do ciepłej wody. W nocy temperatura spada poniżej zera.
Potosi, z górą nazywaną Cerro Rico, w ciągu trzech stuleci stało się dla hiszpańskich konkwistadorów srebrną wersją El Dorado. Miasto zostało założone w 1545 roku. W 1611 roku populacja Potosi osiągnęła 160 000 mieszkańców, stając się największym miastem Nowego Świata. To jedno z najwyżej położonych centrów urbanistycznych, które najprawdopodobniej było także najbogatsze. Przyjmuje się, że Hiszpanie z wydobytego tu srebra mogliby wybudować most łączący Potosi z Hiszpanią. Ich bogactwo kosztowało życie ośmiu milionów rdzennych mieszkańców i czarnoskórych niewolników, przydzielonych do morderczych prac w kopalniach i przy obróbce minerałów. Jednak to nie Hiszpanie odnaleźli jako pierwsi cenny kruszec, ale zrobił to lokalny Inka – Diego Huallpa. Rdzenni mieszkańcy wierzyli, że metale są należnością białych przybyszy, których do tej pory nie znali. Pojawienie się Hiszpanów urzeczywistniło te wierzenia.
Razem z niewielką grupą wchodzę do kopalni, gdzie wydobywa się głównie cynk i inne minerały. Prowadzi nas Willy, były górnik, pracujący w kopalni przez 26 lat, od ósmego roku życia. „W tej pracy chodzi o fart” – mówi, ale nie oznacza on dla niego jedynie bezpieczeństwa, tylko pomyślność miejsca, czyli bogactwo znajdujących się w nim zasobów naturalnych. System pracy górników zdaje się być bezwzględny. Ci należący do spółdzielni górniczych, przez trzy lata muszą pracować dla swoich mistrzów za 3000 bolivianos (360 €) miesięcznie. Wykonują najróżniejsze (i najtrudniejsze) zadania w zamian za obietnicę otrzymania od szefa części szybu. Po trzech latach są ocenieni przez pozostałych członków zrzeszenia i współpracowników. Ci o nienagannej postawie zostaną jego oficjalnymi uczestnikami i dostaną obiecany rejon. Na start muszą zapłacić 9000 bolivianos (1080 €). Jeśli górnik będzie miał szczęście, to jego kawałek szybu okaże się obfitujący w minerały, a czasem nawet w srebro. Będzie mógł kupić własne narzędzia i zatrudnić pracowników. Jeśli nie, złoża będą się pomniejszać i górnik będzie zmuszony przejąć pracę na własną rękę w złych warunkach. Jeśli złoża wyczerpią się całkowicie, górnik będzie musiał znów pracować dla kogoś przez trzy lata i ponownie zapłacić wstępne. Willy musiał powtórzyć ten proces trzy razy.
Jesteśmy w szybie należącym do górników, którzy mieli mniej szczęścia i pracują jedynie manualnie. Zatrważający i smutny obraz. Warunki ich pracy niewiele się zmieniły od czasów kolonialnych. Pracują przy pomocy prymitywnych narzędzi. Boliwijscy górnicy wchodzą do kopalni pogodnie nastawieni. Krytykę pozostawiają na słońcu, są niesamowicie skromni i skoncentrowani. Funkcjonują dzięki nieustannemu żuciu liści koka. Po wyjściu na zewnątrz podchodzą do mnie małe dziewczynki, brudne i uśmiechnięte. Nie żebrzą. Mieszkają wraz z czwórką rodzeństwa i matką w jednopokojowej ruderze, tuż przy wejściu do szybu. Ich ojciec miał wypadek w kopalni. Wszystkie wdowy z ich dziećmi kwaterują na bogatej górze Cerró Rico. Są wyłączone z życia miasta.
Wraz z rozwojem miasta i ekspansją srebra, w Potosi otwarto w 1753 roku okazały budynek mennicy. Zachwycający, o masywnej kolonialnej architekturze, o murach przekraczających miejscami szerokość jednego metra – obecnie to jedno z najlepszych latynoamerykańskich muzeów: La Casa de la Moneda. Jestem pod wrażeniem jego przestrzeni. Mennica stawiana przez 20 lat dziś osiągnęłaby wartość 20 milionów dolarów. W drewnianej podłodze widoczne są odkształcenia. To odciski stóp ciężko pracujących niewolników. Monety wybijane w tym czasie stały się tak popularne na całym świecie, że Miguel de Cervantes – autor słynnego Don Kichote’a – zaczął używać wyrażenia valer un potosi (warte potosi), które oznaczało fortunę.
Historia Potosi jest powiązana ze srebrem. Czasy rozpustnego kolonialnego bogactwa kontrastują z ceną, jaką za nią płaciło kilka milionów górników. Na wysokości 4000 m zrodziła się potęga hiszpańskich konkwistadorów o globalnych wpływach.
I am rich Potosi,
Treasure of the world,
The king of all mountains,
And the envy of all kings.
04.10.2017, Sucre, Boliwia
Muszę wspomnieć więcej o dwóch obiektach znajdujących się w Sucre: Casa de la Libertad i Cementario General. Pierwszy to prawdopodobnie najważniejszy budynek kraju – podpisano w nim akt boliwijskiej niezależności od Hiszpanii. Piękny przykład białej kolonialnej architektury Sucre, mocno kontrastujący ze współczesnym budownictwem obecnym w mieście. W Sucre znajduje się wiele nieotynkowanych domów, które przekształcają kolorystykę miejskiej panoramy w ceglane odcienie zachodzącego słońca. Mieszkańcy celowo pozostawiają je nieukończone, aby uniknąć płacenia wyższych podatków budowlanych. Drugie miejsce to najpogodniejszy cmentarz, jaki dotychczas odwiedziłam. Emanuje poczuciem spokoju i beztroski. Nieskazitelne ogrody prowadzą do eksterierowych grobowych nisz, frontalnie przeszklonych i osiągających kilka rzędów wysokości. Za szybami znajdują się malutkie kaplice wypełnione miniaturowymi przedmiotami kojarzącymi się ze zmarłym. Mogą to być jego ulubione napoje, przekąski, a w przypadku dzieci ulubione zabawki. Granica między dwoma strefami życia i śmierci wydaje się być mniej odległa.
Za grobowcami będącymi oazami spokoju, rozciągają się jednokierunkowe drogi, po których jeżdżą rozklekotane autobusy i porysowane auta. Kierowcy nie zważają na przechodniów. Poza kilkoma koszami na odpadki przy głównym placu, miasto jest ich pozbawione. Śmieci wystawia się na ulice po 22:00. Trzeba uważać na szczelność worków, bo pełno tu bezpańskich psów, dla których to cenne źródło pożywienia. Takie jest Sucre – dostojne i banalne równocześnie. Miasto przyciąga łatwością bycia i pogodnym charakterem, we właściwy sobie sposób łączącym brak pośpiechu i zgiełk ulic. Wielu pozostaje tu dłużej, niż początkowo planowało.
Dzisiaj mija pierwszy miesiąc mojej podróży. Sucre przyjęło mnie bardzo dobrze. W południe większość instytucji jest zamkniętych ze względu na dwugodzinną przerwę obiadową. Kameralność miasta i organizacja dnia sprzyjają tworzeniu ścisłych więzi rodzinnym o wiele bardziej niż zachodni system pracy. Mi familia de Sucre stała mi się bliska. Dzięki Dianie (pisarce) i Gonzalowi (inżynierowi budowlanemu) oraz ich dzieciom Fabrizio (studentowi medycyny) i Francesce (malarce) mogłam doświadczyć boliwijskiej codzienności. Choć muszę przyznać, że byłam w uprzywilejowanej sytuacji, poznając Boliwię ich oczami. Wspólne obiady i kolacje, wspólne wizyty w muzeach z Dianą i udział w kilku wydarzeniach w ramach przygotowanego przez Francescę i jej zespół Festival International de La Cultura sprawiły, że się czułam w Sucre jak w domu. Długo będę pamiętała wypełniające ogród dźwięki perkusji, wydobywane przez wszechstronnie utalentowanego Fabrizio (w ramach krótkiej przerwy od egzaminowanego maratonu). Szkoła hiszpańskiego „Me Gusta” była świetna. Nie tylko wspomniany już poprzednio Jhosmar, ale również Claudia, Becky i Vincente zapewnili mi intensywne obcowanie z latynoamerykańską obyczajowością. ¡Sin esfuerzo no hay progreso! Bez wysiłku nie ma postępu!
10.10.2017, La Paz
La Paz, czyli pierwszy przystanek po urokliwym Sucre, staje się urzeczywistnieniem koszmaru każdego podróżującego. I choć zabrzmi to nieprawdopodobnie, tak się właśnie stało. Porwana przez fałszywego policjanta, wywieziona zza centrum La Paz i obrabowana. Nie muszę opisywać, jakim horrorem była dla mnie ta sytuacja. Kryminaliści w oficjalnych przebraniach. Po 30 minutach zostałam wyrzucona z auta na ulicę. Udało mi się zatrzymać kartę kredytową i odzyskać paszport. Szok, który krztusi słowa. Apel do wszystkich podróżujących do La Paz – uważajcie na fałszywych policjantów! Turyści bywają porywani na dwa lub trzy dni w celu uzyskania jak największej gotówki.
Chrzest bojowy globtrotera – tak muszę o tym myśleć. Nie dam się zastraszyć i dalej będę śmiało podróżować. Oczywiście rabunek wiąże się z wieloma uciążliwymi konsekwencjami – długimi procesami weryfikacyjnymi różnych kont itp. Jak śpiewa Budka Suflera: A po nocy przychodzi dzień, A po burzy spokój (…).
Położone w urwistym kanionie La Paz otaczają zewsząd gęste zabudowania, całkowicie pokrywające górską strukturę i tworzące krajobraz o slumsowym charakterze. Miejską dżunglę wypełnia kurz, zapach oleju napędowego, odpadki, oślepiające słońce na wysokości 4000 metrów i mróz po jego zachodzie. Labirynt sprzeczności wypełniony jest pogodnymi placami, betonowymi brutalistycznymi budynkami i kolonialnymi pozostałościami uzupełnionymi o symbole zabobonności grupy etnicznej Aymara. Są nimi płody lam czy magiczne zioła. Dreszcz jazdy nad La Paz i nad jego wirującym ruchem ulicznym zapewnia najdłuższa miejska kolejka liniowa Mi Telférico. Jedno z jej połączeń prowadzi do położonego wysoko na zachód od La Paz – El Alto, byłej dzielnicy, która obecnie jest niezależnym miastem. Znajduje się tam największy czarny targ Ameryki Łacińskiej. Najprawdopodobniej tutaj wylądował mój skradziony iPhone i iPad.
Rozrywką, która przybiera na popularności wśród lokalnych i turystów jest Cholita Wrestling – wrestling w wykonaniu rdzennych kobiet. En Bolivia todo es posible y todo es imposible (W Boliwii wszystko jest jednocześnie możliwe i niemożliwe) – mówi znane powiedzenie.
Mój pierwszy pobyt w La Paz kończę zapierającym dech w piersiach zjazdem – El Camino de La Muerte, znanym jako World’s Most Dangerous Road. To najbardziej imponująca górska droga, jaką do tej pory przejechałam. 24 km zjazdu po asfalcie z wysokości ponad 4000 m, 8 km podjazdu autobusem i właściwe 32 km wąskiej drogi o urwistych klifach. Doświadczenie intensywnego bycia tylko tu i teraz przynosi nową energię na nadchodzące cztery miesiące solo podróży.
Korekta: Angelika Ogrocka, Marta Rosół