Dawka nieśmiertelna
Bierzesz 1/10 standardowej dawki LSD, czyli między 8 a 15 mikrogramów. Czynność tę powtarzasz co trzy dni przez kilka lub kilkanaście tygodni. Codziennie zapisujesz swoje obserwacje, dokonując tym samym skrzętnej autoanalizy. Gratulacje! Udało Ci się wypełnić Protokół opracowany przez Jamesa Fadimana, nieformalnego ojca microdosingu – coraz popularniejszego trendu polegającego na systematycznym zażywaniu małych dawek psychodelików, które mają uczynić z Ciebie nowego wspanialszego człowieka.
A może nie wiesz nic o mikrodawkowaniu i nie znasz w tym kraju nikogo, kto uprawiałby ten proceder? Nie szkodzi, ja też nie. Choć intuicja podpowiada, że w nadwiślańskich korpo „wszyscy tak robią”, wystarczy research po „znajomych znajomych”, by stwierdzić, że polska klasa kreatywna faszerująca się mini-porcjami dragów to raczej kolejny miejski mit. Piotr, mieszkający w Warszawie weteran dużych agencji reklamowych, zarzekał się, że to niemożliwe, że wiedziałby, gdyby koledzy i koleżanki tak robili, ponieważ swobodnie dyskutują w pracy o substancjach, jakie przyjmują. Twierdził ponadto, że dziś w modzie jest zdrowy styl życia, fit na każdym poziomie, rękodzielnicze soki warzywne, treningi, suplementy i sączenie napojów białkowych. Czy polscy copyrighterzy są czyści jak łza, a microdosing to kolejna aberracja rozpuszczonego Zachodu?
Przestałem tropić polskich adeptów microdosingu, ponieważ nie interesowało mnie odkrywanie niszy absolutnej – nawet jeśli kilkanaście osób w naszym kraju eksperymentuje na sobie w ten sposób, to jest to próba tak mała, że nie ma sensu mówić o niej w kategoriach socjologicznych. Dopiero gdy smakosze substancji psychodelicznych wyjdą z szafy i zaczną publicznie wypowiadać się o swoich doświadczeniach, będzie można mówić o kulturze mikrodawkowania w Polsce. Lokalne edycje magazynów młodzieżowych spod znaku „Vice’a” dopiero zaczynają się tym tematem interesować (podczas gdy „Vice” anglojęzyczny o microdosingu się rozpisuje). Tymczasem fenomen ten, w odmianie amerykańskiej (głównie kalifornijskiej) lub europejskiej (np. berlińskiej) wart jest nie tyle publicystycznego omówienia, ile tęgiej rozprawy filozoficznej, biorącej pod uwagę wielość kontekstów, jakie splatają się w tej formie pielęgnowania własnego ciała i psyche. Nie ma takiej refleksji o – mówiąc oględnie – nowoczesnym podmiocie, w której ważnym punktem odniesienia nie okazałby się microdosing. Koncept będący spełnieniem czarnych snów pisarzy science-fiction (w tym Stanisława Lema) czy narodziny rozszerzonej świadomości, człowieka doskonalszego od samego siebie?
Profilaktyka bez tripu
Oryginalny Protokół Fadimana przewiduje zażywanie LSD lub – ewentualnie – innych psychodelików, np. magicznych grzybków. Mikrodawkowanie, w odróżnieniu od rekreacyjnego korzystania z narkotyków, ma ściśle profilaktyczny charakter. Paul Austin – założyciel promującej kulturę microdosingu strony thethirdwave.co – chwalił się, że brał małe dawki LSD przez 7 miesięcy bez przerwy, a przestał tylko dlatego, że wyjechał do Tajlandii i wolał nie przyjmować tam nielegalnych substancji. Microdosing to niejako efekt reaktywacji studiów nad psychodelikami, które były prowadzone aż do drugiej połowy lat 60. Wówczas rządy wielu krajów zdelegalizowały posiadanie LSD (Wielka Brytania w 1966, USA w 1968) oraz zatrzymały lub utrudniły badania laboratoryjne nad kwasem i innymi narkotykami. Co ciekawe, raptem dekadę wcześniej Cary Grant publicznie opowiadał o przełomie, jaki w jego życiu emocjonalnym przyniosło zażywanie LSD, rozpływając się nad terapeutycznymi właściwościami preparatu opracowanego w 1938 r. przez szwajcarskiego chemika Alberta Hofmanna. Dziś, po kilkudziesięciu latach, studia nad psychodelikami trwają m.in. w formie gromadzonych przez Fadimana metodycznych self-studies, spisywanych przez osoby testujące na sobie zakazane narkotyki.
Drugim obok profilaktyki filarem microdosingu jest jego nieinwazyjny charakter. Mikrodawkowanie to przeciwieństwo tripu – nie chodzi o odlot, kwasową rekreację, eksplorację mistycznych grzybowych krain ani tym bardziej o harde upodlenie się pigułami podczas piątkowego clubbingu. Znać w tym trendzie pewien protestancki etos spod znaku „ziarnko do ziarnka”: biorąc 1/10 dawki LSD mamy w założeniu doświadczyć czegoś innego i zarazem niczego nie doświadczyć; zauważyć działanie substancji i jednocześnie go nie zauważyć; żyć trochę inaczej, ale jakby tak samo. Microdosing ma nam towarzyszyć tak, jak towarzyszą nam antydepresanty i inne leki (angielskie drugs ma tę przewagę, że oznacza i leki, i narkotyki, chytrze zacierając między nimi różnicę). Ale i to nie wszystko. Małe dawki LSD – wedle Fadimana i innych badaczy – w odróżnieniu od nie do końca przebadanych psychotropów mają działanie jednoznacznie pozytywne. Leczą stany lękowe i depresyjne, pomagają w rozmaitych schorzeniach, wpływają dodatnio na neuroplastyczność układu nerwowego, czynią cuda jako środek wspomagający psychoterapię… Lista zdrowotnych funkcji psychodelików rozszerza się w miarę jak przybywa rzeczników tych substancji i osób, które w przemyślany sposób testują na sobie ich działanie.
Świadome zażywanie małych ilości narkotyków to wyższa szkoła jazdy, wymagająca dużej samokontroli. Protokół Fadimana z pełną precyzją definiuje wielkość pojedynczej dawki:
LSD – 8-15 micrograms (start with 10)
1P-LSD – 10 – 15 micrograms
Psilocybin (the refined chemical) 0.5 – 2.0 mg
Psilocybin in mushrooms (many varieties)
Dried: 0.2- 0.5 grams
Fresh: ~ 7 grams (highly variable)
Psychedelic “truffles” – 1-2 grams
Iboga – 4-6 mg.
Other psychedelic substances – 5% – 10% a normal recreational dose.
Według osiedlowych mędrców „nie po to się pije, by być trzeźwym”. Czy więc po to bierze się narkotyki, by nie mieć po nich haju? Mikrodawkowanie przenosi dragi ze sfery zabawy i odurzającej przyjemności do wypełnionej pracą i działaniem codzienności. Bez wizji i otwierających się przed nami drzwi percepcji, bez mistycznych uniesień i doświadczeń zmieniających życie raz na zawsze. Osoba mikrodawkująca odczuwa podprogowo pewną różnicę; zmianę w postrzeganiu samej siebie i zmianę nastroju, lecz nie przestaje w pełni partycypować w otaczającym ją świecie. Wykonuje swoje obowiązki i bierze udział w społecznej grze tak samo jak „czyści” obywatele (choć – jak można usłyszeć od eksperymentatorów – z powodu rozszerzającej się nieznacznie źrenicy niektórzy z nich boją się zdemaskowania).
Łyka się takie małe psychodeliczne co nieco, by poradzić sobie z problemami emocjonalnymi i psychicznymi, by lepiej i wydajniej pracować (stąd też rzekomo powszechna popularność microdosingu wśród startuperów z Doliny Krzemowej), by życie było przyjemniejsze i prostsze, żebyśmy odkryli drzemiący w nas potencjał kreatywności. Samo dobro – i, co najważniejsze, bez stwierdzonych klinicznie poważnych skutków ubocznych.
Nootropy w kraju dopalaczy
Choć Protokół Fadimana, autora książki The Psychedelic Explorer’s Guide z 2011 roku, bierze pod uwagę tylko psychodeliki, to na dobrą sprawę mikrodawkowaniu można oddawać się – na własne ryzyko – przy pomocy dowolnej substancji psychoaktywnej. „The Guardian” pisał w ostatnich latach o modafinilu, obwołanym „pierwszym bezpiecznym smart narkotykiem”. Smart drugs to w obiegowym spolszczeniu nootropy, czyli substancje usprawniające funkcjonowanie mózgu i rozszerzające nasze możliwości poznawcze (mówiąc wprost: czyniące z nas super-wydajne nad-istoty, które poradzą sobie w mig z każdym problemem i będą pracować bez znużenia przez dłuższy czas). Tabletki modafinilu, docelowo leku na narkolepsję, są ponoć zestawem pierwszej potrzeby niemałej grupy brytyjskich studentów, którzy mogą dzięki nim skuteczniej uczyć się do sesji. Jak przekonywali w 2015 roku badacze z Harvarda i Oxfordu – bez stwierdzonych na razie negatywnych konsekwencji.
Ktoś powie, że to nic nowego, że poprzednia generacja brała przed egzaminami amfetaminę. Jednak obecna dyskusja o nootropach sugeruje, że jesteśmy dziś w zupełnie innym miejscu. Światowej klasy naukowcy zastanawiają się nad możliwością legalizacji szeregu substancji, które wspomogłyby ludzi w codziennym wysiłku i zwiększyły ich moce przerobowe. Co i rusz pojawiają się cudowne pigułki podbijające nasze IQ i możliwości twórcze, a mikrodawkowanie LSD lub (łatwo to sobie wyobrazić) modafinilu może być wkrótce na Zachodzie raczej standardem niż wyjątkiem. Głośno i bez zażenowania upominamy się o prawo do polepszania i pobierania nowszych wersji nas samych, do instalowania we własnych ciałach wtyczek i rozszerzeń dających nam poczucie, że jesteśmy jednostkami doskonałymi (lub przynajmniej doskonalszymi). To prawda – nie od dziś składamy się z rozmaitych protez i ekstensji (od okularów po telefony i inne media), a temat cyborgizacji człowieka był modny już w przebrzmiałej epoce postmodernizmu. Nootropy i psychodeliki oferują jednak coś więcej. Obiecują nie tyle ekstensję, ile przeformatowanie parametrów umysłu i emocji, a w konsekwencji radykalne przedefiniowanie naszej tożsamości i osobowości. W kierunku takiej, która byłaby pozbawiona słabości, lęków i innych niedoróbek.
Wizja lokalna i globalna
Zamiast jednak grzmieć ex cathedra o manowcach, na jakie zwiódł sam siebie ponowoczesny podmiot, poszukajmy punktu zaczepienia, który przybliży nas do rzeczywistego świata microdosingu i nootropów (te dwa trendy, choć funkcjonują raczej oddzielnie, łączy wspólny cel: podrasować możliwości człowieka). Można zabrać się do tego metodycznie, szusując po forach i witrynach internetowych. W ten sposób trafiłem na NeuroUpgrade.pl – podejrzanie wyglądającą stronę pozującą na kompendium wiedzy o nootropach (tytuły wybranych artykułów: Aniracetam – Polepszanie pracy umysłu dla początkujących z ilustracją w postaci kupki białego proszku; Winpocetyna – Czym jest i dlaczego warto ją stosować?; Nootropy, Modafinil i Hollywood itd.). Dominujący na stronie kolor zielony, kojarzący się z pamiętnym odcieniem z Flubbera z Robinem Williamsem z 1997 roku, i logo w postaci ludzkiego mózgu ułożonego z puzzli, wprowadzają nas w klimat rodem z chałupniczego laboratorium szalonego geniusza chemicznej syntezy. Próby skontaktowania się z autorami strony zakończyły się niepowodzeniem – może za bardzo podkreślałem swoje zainteresowanie modafinilem?
Polski rynek nielegalnych, półlegalnych i całkiem legalnych nootropów wydaje się trzymać nieźle – w internecie roi się od stron zachęcających do zakupu pigułek po okazyjnej cenie i z dostawą do domu. Trudno jednak stwierdzić, które z nich rzeczywiście dostarczają towar do klientów, a które próbują tylko wyłudzić od nich kasę. Aspekt legalistyczny ma zresztą jeszcze jeden wymiar. Zajmuje się nim Andrzej Girdwoyń, doktorant prawa na Uniwersytecie Warszawskim, który realizuje właśnie w ramach Diamentowego Grantu projekt pod tytułem Odpowiedzialność prawna podmiotów z nadsprawnościami poznawczymi. Kiedy rozmawiamy o „technologiach ulepszenia poznawczego człowieka” (tak Andrzej tłumaczy termin cognition human enhancement technologies), o amerykańskich wojskowych testujących modafinil na swoich żołnierzach i o tym, czy możemy mówić o zmianie tożsamości pod wpływem nootropów, pytam o mikrodawkowanie. I tym razem odpowiedź będzie negatywna: research Andrzeja opiera się na analizie dostępnych badań naukowych; nie potrzebuje on kontaktować się z osobami korzystającymi z tzw. neurowspomagaczy. Po wielu próbach i nagabywaniu kolejnych Facebookowych przyjaciół, próba dotarcia do microdoserów w Polsce wciąż przypomina poszukiwania igły w stogu siana (przywołany na wstęp Piotr z agencji reklamowej twierdzi, że gadanie o pracownikach korporacji jadących na prochach to tylko samonapędzająca się plotka).
Berlin Alexanderplatz
Pomoc przychodzi ze strony tych, którzy na początku wydawali się być poza zasięgiem. Sam nestor mikrodawkowania James Fadiman oraz jego wychowanek Paul Austin, zajmujący się aktywną promocją wiedzy o psychodelikach, odpowiadają na moją prośbę o udostępnienie kontaktu do tych, którzy testują na sobie działanie 1/10 dawki LSD. Paul proponuje nawet coś lepszego. Zaprasza do Berlina na prowadzone przez siebie seminarium Microdosing Psychedelics, organizowane przez The German Psychedelic Society. Radzi, by szybko kupić wejściówkę, bo ponoć bilety rozchodzą się jak świeże bułeczki. 9 kwietnia 2017 roku ląduję nieopodal Alexanderplatz w Musikbrauerei, byłym browarze zamienionym w niszowe miejsce spotkań kulturalnych.
Bardzo niszowe: aby dostać się na salę wykładową, trzeba przejść przez labirynt podziemnych korytarzy, przypominających wnętrze sypiącego się bunkra. Potem krętymi schodami na wieżę, do pomieszczenia będącego chyba niegdyś gigantycznym spichlerzem (okna zabite deskami, całość ciemna i chłodna). Nic dziwnego, że niemieckie towarzystwo miłośników psychodelików upodobało sobie miejsce tak odludne i przesiąknięte historią: można tu tripować bez obaw, że zaskoczą cię nieproszeni goście.
Przed wykładem rozmawiam kilka minut z gwiazdą wieczoru, Paulem Austinem, podejrzanie wyluzowanym, choć zarazem wyraźnie nakręconym, o maślanym, szklistym spojrzeniu (potem powie zgromadzonym na sali, że rano wziął małą dawkę LSD, żeby lepiej spisać się na wykładzie). Twierdzi, że zna osoby z Polski, które oddają się mikrodawkowaniu i może mnie z nimi skontaktować (mimo ponawianych wciąż próśb, nie uczyni tego, zasłaniając się nadmiarem pracy podczas konferencji Psychedelic Science 2017 w Oakland w Kalifornii). Paul szybko stawia tezę, że microdosing nie jest w Polsce popularny ze względu na ograniczony dostęp do narkotyków w naszym kraju i konserwatywne wychowanie forsowane przez Kościół Katolicki. Choć opinia ta powiela stereotypy o Europie Wschodniej, to trudno zaprzeczyć, że w Polsce kultura spożywania narkotyków jest umiarkowanie rozpoznana i opisana, mimo że i pod tym względem możemy pochwalić się pewnymi tradycjami. Pochód rodzimych amatorów odurzania się symbolicznie otwiera Stanisław Ignacy Witkiewicz, autor m.in. rozprawy Narkotyki, który obficie testował na sobie różne używki podczas pracy twórczej. Strategię Witkacego można zresztą uznać za antycypację mikrodawkowania w tym sensie, że w świadomy i metodyczny sposób zażywał on psychoaktywne substancje – z tą jednak różnicą, że niekoniecznie były to porcje mikro.
Seminarium Paula, choć owiane mgiełką tajemnicy, ma przejrzystą formułę: najpierw niespełna godzinny wykład o profilaktyce LSD (prowadzący podkreśla, że spotkanie można rejestrować), a po przerwie sesja pytań i odpowiedzi z udziałem kilku ochotników z widowni uprawiających mikrodawkowanie. Choć Paul mówi sugestywnie i z pasją, porządkuje raczej dostępne w sieci informacje o zjawisku aniżeli dzieli się wiedzą tajemną. Podobnie w przypadku rozmów z microdoserami – z ich auto-narracjami jest trochę tak, jak z wszelkimi innymi spowiedziami. Choć mówią oni z tzw. głębi własnego wnętrza i dzielą się intymnymi doświadczeniami, napotykają na barierę języka, który wszystkie opowieści o „wielkiej zmianie”, jaką zawdzięczają LSD, formatuje do mniej więcej takiej samej postaci.
Najwięcej emocji pojawia się pod koniec, kiedy mieszkająca w Europie Chinka jako pierwsza przytomnie pyta: Po co w ogóle jest nam to potrzebne? Jaki sens ma zwiększanie naszych możliwości?. Nie był to w żadnym razie głos kogoś, kto z zasady stroni od używek: Li testowała na sobie i mikrodawki, i tuzin innych substancji (w celach poglądowych, jak twierdzi). Paul, wyraźnie poirytowany, kończy seminarium kilkoma krótkimi zdaniami, które niemal ignorują jej pytanie. Towarzystwo się rozchodzi, ale wokół Li szybko gromadzi się grupka sceptyków. No właśnie, po co nam microdosing?
Człowiek 24/7
Krytyczną rozmowę o nowym trendzie utrudnia to, że ukrywa on swoje zakorzenienie w jakiejkolwiek szerszej refleksji o współczesności. Czy mamy do czynienia z kwasowym transhumanizmem, stawiającym sobie za cel stworzenie jednostek nieograniczonych biologicznymi i psychologicznymi uwarunkowaniami? A może mikrodawkowanie jest po prostu najnowszą funkcją kapitalizmu; rozpaczliwą odpowiedzią podmiotów na stan permanentnej dyspozycyjności, jaki serwują nam globalne metropolie?
Filozofię tak rozumianego zażywania LSD pośrednio wyłożył w 2013 roku Jonathan Crary w wybitnym eseju 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu. Autor przekonująco opisuje świat, do którego ludzie, czuwający w dzień i odpoczywający w nocy, są coraz mniej przystosowani. Z uroków konsumpcji i pracy możemy korzystać bez przerwy, w trybie 24/7 – fakt, że potrzebujemy snu do poprawnego funkcjonowania jest jedyną przeszkodą na drodze ku temu, by montaż atrakcji serwowany przez kapitalizm pochłaniał nas bez reszty. Mikrodawkowanie tworzy więc nowe podmioty: lepszych, bo bardziej wydajnych managerów; bardziej kreatywnych i szybciej pracujących artystów; inteligentniejszych i lepiej radzących sobie ze stresem wilków z Wall Street; skuteczniej uczących się, osiągających większe sukcesy studentów itd. W sytuacji, kiedy wyrabianie 100% normy to drastycznie za mało, microdosing kusi 150%, które można osiągnąć z korzyścią dla ciała i ducha. Nie bez kozery ta specyficzna dieta wzbudza takie zainteresowanie w finansowo-technologicznych stolicach świata, czyli w Kalifornii i Berlinie.
Z drugiej strony nie ma co ukrywać, że kapitalizm to najłatwiejszy chłopiec do bicia. Najpopularniejsze obecnie osobiste świadectwo o mikrodawkowaniu to wydana na początku 2017 roku książka amerykańskiej prawniczki i pisarki Ayelet Waldman, mieszkającej – jakżeby inaczej – w Kalifornii: A Really Good Day: How Microdosing Made a Mega Difference in My Mood, My Marriage, and My Life. Waldman położyła na szali swoją reputację i wygrała: barwna opowieść o własnym życiu psychicznym i rodzinnym (jej mężem jest pisarz Michael Chabon) przeplata się z bezcenną narracją o klęsce amerykańskiej War on Drugs – restrykcyjnej polityki antynarkotykowej, która zapełniła więzienia głównie ciemnoskórymi mężczyznami, a w żadnej mierze nie rozwiązała początkowego problemu. Optując za legalizacją LSD i innych używek Waldman przekonuje też, że microdosing był dla niej pierwszym skutecznym lekiem na problemy psychiczne. Przeszedłszy przez niezliczone terapie i antydepresanty, Waldman znalazła spokój ducha dopiero dzięki Protokołowi Jamesa Fadimana (występującego w książce jako prototypowy „dobry ojciec”). Choć w codziennych raportach Waldman pisze sporo o swojej „produktywności”, deklarowaną przez nią motywacją do rozpoczęcia kuracji nie była bynajmniej kwestia większej wydajności, ale właśnie kruche zdrowie psychiczne; kryzys emocjonalny, który od lat był uciążliwy dla niej samej i jej rodziny.
W oczekiwaniu na pojawienie się mody na mikrodawkowanie w Polsce (kto z szanownych czytelników zaryzykuje więzieniem, by łykać skąpo reglamentowane psychodeliki?), warto przeczytać książkę Waldman oraz zapoznać się z innymi relacjami kwasowych eksperymentatorów. A potem zrobić jedną z dwóch rzeczy: lamentować nad chemicznie modyfikowanym podmiotem 24/7, albo piać z zachwytu, że obietnica człowieka większego niż życie powoli zaczyna się spełniać.