Buty całe w pomarańczach
Tako rzecze w sobotę, na dzień przed moim wyjazdem do Ivrei, mój kumpel Giacomo, który studiuje filozofię: Allora Cristof… You have to know that it’s not just a carnival… It’s a pure violence. Wojna pomarańczowa to konieczność – mogłaby powiedzieć Oriana Fallaci, a na pewno mówią tak miejscowi.
Ivrea to takie małe, ciche miasteczko w Piemoncie, na północy Włoch, w którym nie ma nic oprócz dorocznej hecy z furiackim obrzucaniem się pomarańczami. Małe miasteczko – wielka bitwa.
Żartowałem.
Jest także Ivrea obfita w bogactwa duchowe i materialne, choć wszyscy znają tylko tamtejszy karnawał (pod tym określeniem kryje się bombing pomarańczami). Hiszpańska Tomatina, gdzie wszyscy obrzucają się pomidorami – to dla początkujących. Ivrea to prawdziwy hardcore.
Dowiedziałem się, że są i takie ancymony, które wystawiają specjalnie na tę okazję swoje skrzynki pomarańczy na noc na balkon, żeby się odpowiednio przed dniem bitwy wychłodziły i stały się twarde jak kamień (lutowe noce na północy Włoch potrafią jeszcze przymrozić). Żeby bardziej gnojów bolało.
Oto pomarańczowa bitwa, z podkładem średniowiecznej muzyczki wygrywanej przez klaszczących piętami trubadurów przygrywających na cymbałkach, fletach, lutniach, i na czym tam jeszcze. Obowiązkowo kostiumy z epoki. Każda dzielnia ma swoje barwy, każda dzielnia ich broni, i idzie za swój klub, za swój ka-es aż po życia kres! Była to moja mała wyprawa do wnętrza obrazu Bruegela Seniora, wyprawa z postmodernistycznym sznytem: pure violence – for fun.

fot. Krzysztof Muszyński
Wieczorem przed dniem wyjazdu usłyszałem pod oknem melanżowy gwar na dziedzińcu residenza Cavour, wyskoczyłem więc ze swojej jaskini, żeby dołączyć do gromady dezerterów. Jest kilka osób na ławkach, w nastroju przedimprezowym, a wśród nich między innymi Honesto, gość z Hiszpanii, wyglądający – wypisz wymaluj – jak Klenczu, mój ziomek z placu (swoją drogą, ciągle widzę tu w tłumie jakieś znajome twarze, ale z innego miejsca i czasu), który jest okazjonalnym „barmanem na tym dancingu”. Dowiedziałem się, że Gianluigi Buffon, piłkarz Juventusu, mieszka na Lingotto (prawie jak na Ligocie w Katowicach) – robotniczej dzielni, z której – motyla noga – nie zamierza się wyprowadzić, choćby spadł deszcz meteorytów. Reszta drużyny mieszka w centrum miasta i można ich wszystkich zobaczyć jak wyprowadzają psa. Podejrzewam też, że można ich dostrzec również gdy wychodzą wieczorami do tabaccherii po szlugi i prowadzą filozoficzne dysputy z automatami wypluwającymi un pacchetto di sigarette jedynie wtedy, gdy okażesz im kartę z włoskiego NFZ – ale to tylko domysły.
Juventus Juventusem, ale Torino FC… Grande Torino FC! – też cieszy się tu respektem. I ja dostałem respekt od Torino FC, a także rabat, kupując jakiś czas później klubową koszulkę Torino FC dla mojego 5-letniego chrześniaka (rozmowa w sklepie: Tu sei un Polacco? Come Kamil Glik!). Jeszcze jedna nić, albo – jak kto woli – prostopadłe podanie pomiędzy Śląskiem a Piemontem, które tym razem otrzymałem od byłego kapitana drużyny Torino FC. Dzięki Kamil!
Nie widziałem też, żeby na ulicach Turynu realizowana była, nazwijmy to: „opcja krakowska”, i życie nie staje się ostre jak maczeta, gdy miasto nawiedzają Destruction Derby. Honesto, pochodzący z Sevilli, mówi mi – popijając wino z plastikowego kubka – żebym ubrał czerwoną czapkę na tym karnawale (albo cholera, właśnie za nic w świecie mam jej nie ubierać? Nie zrozumiałem). Ziomek z Neapolu nie ogarnia angielskiego, więc tłumaczę mu, że w Napoli gra Arek Milik z moich stron, z mojej krainy, i że to fest dziarsko, że grał tam też Maradona. To znaczy Maradona w Napoli, nie w Rozwoju Katowice. Chociaż mógłby. Już nie chciało mi się gadać, że wiem, co to Monte di Dio, kto to Roberto Saviano, jak wyglądał Neapol podczas Seconda Guerra Mondiale, i jak o nim pisał Curzio Malaparte. Zaniechałem też wywodów o Gustawie Herlingu-Grudzińskim, gdyż – cóż rzec – ziomek z Neapolu jest na doktoracie z chemii i raczej mało go to interesuje. Taki wniosek oczywiście źle o mnie świadczy, ale z uwagi na okoliczności przedmelanżowe uznałem, że może lepiej nie otwierać wątku literackiego. Reszta towarzystwa z Albanii, Iranu i Hiszpanii. Muszę powiedzieć też, że jestem pionierem – powiedzieli mi, że pierwszy raz widzą Polaka, który nie chleje. A w Monachium Lewandowski znowu strzelił hat-tricka i całkiem niedawno pięć bramek w 9 minut.
W niedzielę zaspałem na pierwszy pociąg do Ivrei. Gdy już wyruszyłem przez zalaną słońcem Via Accademia Albertina, mój autopilot wewnętrzny zaprowadził mnie nie na dworzec, ale do parku na San Salvario, co stało się przyczyną wycieczki przez gęsto zabudowane ulice tejże dzielnicy, owianej legendami i tajemnicami.. Szukając wyjścia z labiryntu pod presją czasu mijam kolejne kwartały, a na rogach ulic coraz częściej widzę uzbrojonych po zęby wojaków, w kapelusikach z kruczym piórem, nieco bawarskich, trochę karnawałowych, a trochę jak z Piotrusia Pana. Pod meczetem zaparkowany wojskowy Hammer z jakąś armatą na pokładzie i podwojona obstawa. Niedziela.
Pociąg w stronę Ivrei wypełniony jak „Słoneczny” do Trójmiasta w czasie wakacji. Ale jest luty. I karnawał w Ivrei to jedyna poważniejsza zabawa w okolicy… w tym tygodniu. Więc jadą tam wszyscy, bo takich okazji łatwo się nie przepuszcza przez palce.
Miałem okazję zjeść piemoncki obiad na wsi, dzięki wielkiej gościnności Martiny, która zaprosiła ludzi z FUCI do siebie na karnawał. Prawdziwa campagna, bo nad miasteczkami górują wieżyczki kościelne i słychać dzwony. Dom Martiny znajduje się na uboczu, w malutkiej miejscowości pod Ivreą, z krętymi, wąskimi uliczkami i życiem wśród ścian pamiętających średniowiecze, nieskażonych turystycznymi spojrzeniami i fleszami. Z balkonu domu widok na pola czekające na wiosnę, położone jak koce na równinie, z której za chwilę wyrastają ogromne góry z zaśnieżonymi szczytami. Widok jak lazania i żółta piemoncka polenta (coś w rodzaju kaszy kukurydzianej, ale przyrządzonej wedle najtajniejszej na świecie receptury) przygotowane przez mamę Martiny – najlepszy.
Po obiedzie podjeżdżamy do centrum Ivrei. Dostaję od Martiny bilet wstępu i czerwoną czapkę krasnala. Trzeba ją jednak mieć, jeżeli chce się przetrwać dzisiejszą jatkę. Pierwsze, co zobaczyłem po krótkim przemarszu przez zatłoczone ulice, pełne czerwonych czapek, po których gdzieniegdzie dryfowały platformy z rycerzo-futbolisto-pomarańczarzami, to ogromny billboard. Na nim wymalowany w graficiarskim stylu, przekoksowany na jakiejś osiedlowej siłowni diabeł. Zdaje się, że diabeł podnieca się rozrubą na dole (jakby rozochocony krzyczy: Złooo! Złooo!), ale w gruncie rzeczy ma jakiś tępy, głupkowaty wyraz twarzy – trochę jak ten diabeł z South Parku. Patrzy on z billboardu na ciężarówko-platformę z drużyną w kaskach i ochraniaczach na bary jak z Super Bowl. Od placu odgradzała nas siatka, jak podczas pamiętnego koncertu Blues Brothers w knajpie, gdzie gra się obydwa rodzaje muzyki: zarówno Western, jak i Country.
Zabawa polega na tym, że platformy z „zawodnikami” przyjeżdżają na określoną miejscówkę w miasteczku i to tam trwa przez chwilę obopólny ostrzał tłum vs drużyna. Drużyny nie mają przypadkowych nazw – wszystko podczas karnawału w Ivrei nawiązuje do dawnej historii i legendy o Tirano, który miał takie hobby, że targał za fraki w noc poślubną każdą młodą damę z okolicy, a świeżo upieczonego męża obezwładniała straż. W końcu jedna z nich, w jakiś sposób spokrewniona z Tirano, rozwiązała problem ucinając mu łeb. A potem była bitwa: Armia vs Ludność, której potomkowie dziś śmigają w różnych kostiumach albo czerwonych czapkach. Rewolucja. Albo ewolucja rewolucji.
Ludność wygrała i to z tej okazji jest co roku pomarańczowa balanga. Różne teamy na jeżdżących między ulicami i placami Ivrei platformach mają swoją identyfikację ideową i graficzną – jak usłyszałem od Giacomo, jest nawet jedna ekipa, która sama siebie nazywa faszystami. (Blues Brothers powinni tu zareagować dokładnie tak samo jak w filmie) Nie dziwię się więc starszemu panu (którego zobaczyłem na Youtube jeszcze przed wyruszeniem do Ivrei), który to ze znawstwem właściwym doświadczonemu „rzucaczowi” wybierał z elegancją, pietyzmem i nieco zbyt wybrednie odpowiednio twarde okazy pomarańczy. Pomarańczowa rewolucja zwykle, chcąc nie chcąc, przechodzi w stan pure violence. Ale Pomarańczowa Alternatywa na ulicach Wrocławia czy też Ivrei ma się zawsze dobrze, niezależnie od Tirano! Czekamy, czekamy, czekamy, czekamy na sygnał – z centraaali! Aż nadjadą.
Starsza dama zdaje się jednak niewzruszona, jakby wyszła zobaczyć, co to za harmidry i chuligaństwo pod jej balkonem (albo ma na chacie specjalną cluster-pomarańczę i wyczekuje tylko odpowiedniego momentu). Myślę, że gdy widzi, jak to dzisiaj wygląda, jest raczej znużona, bo młodym wydaje się, że jest ostro, ale gdyby tak wpadli do Ivrei kilkadziesiąt lat temu, zobaczyliby prawdziwy karnawałowy true school.

fot. Krzysztof Muszyński
Przy ostatnim placu bitewnym znaleźliśmy się o dwa metry od miejscówki, gdzie zatrzymują się platformy. Już wiem, jak czuł się Szeregowiec Ryan w czasie lądowania w Normandii. Nadjeżdża ciężarówa, jesteś w tłumie, gdzie każdy zasłania głowę łokciami. Trochę chowasz się za plecami kogoś przed tobą, instynktownie kurczysz się, i żal ci kogoś przed tobą, i żal ci siebie. Lekki przykuc, twarda garda, i zaciśnięte pięści. Nie działają stare kody (jak IDDQD z Dooma), nie ma jetpacka z Duke Nukem’a. Wszyscy mają włączony cheating death, a każdy cwaniak-camper może liczyć na szybką wendetę. Pilnuj swojej czerwonej czapki, żeby przypadkiem nie zleciała ci z głowy. A pod balkonem starszej Pani taka sytuacja:

fot. Krzysztof Muszyński
A potem bębny orkiestry, przejeżdżające przez tłum uśmiechnięte księżniczki piemonckie i kawaleria, orszak królów jak z Żartu Milana Kundery. Słuchajcie i patrzajcie ino na tego na tej karocy:

fot. Krzysztof Muszyński
Wygląda na to, że jest wystarczająco obżarty i nachapany wyłudzonymi od ludu pieniędzmi/pieniążkami/piniędzmi, żeby zostać znienawidzonym przez zabidzony plebs, no nie? Przeprawiamy się przez ulice, pokryte coraz to grubszą warstwą pomarańczowego miąższu. Podobno sprzątanie po imprezie zajmuje tygodnie. Miną też tygodnie, zanim przestanę czuć zapach pomarańczy i doszoruję buty. Mam tu ze sobą tylko jedną parę, a kilka razy myślałem nawet, że będę miał już pół pary, gdy jeden z trzewików utkwił w pomarańczowym puree, z czym borykała się i ta niewiasta:

fot. Krzysztof Muszyński
Pomarańcze, którymi rzuca się w Ivrei, są podobno niejadalne. Ale widziałem co kilka metrów kogoś podjadającego tę amunicję. Można i tak.
Gdy robię notatkę z tego dnia, siedząc w wygodnym fotelu, w Ivrei nadal nad głowami latają pomarańcze. Jatka będzie trwała do wtorku. I tak jak wczoraj przechodzą uliczkami Ivrei różnego rodzaju hardkorowcy z wyboru, w strojach jakby podwędzonych ekipie Robin Hooda, z podbitymi oczami i krwawiącymi nosami. Ale za to po wyrzuceniu ton pocisków i zebraniu na gumior tyleż samo ton przez cały rok są spokojni i uprzejmi – w biurach, fabrykach, sklepach i szkołach. Pure violence ustępuje miejsca pure chilloutowi. Co ta Oriana miała z tymi czereśniami? Kapelusz? A ten już ma dość i wpada w hipnotyczny etap going to Strawberry Fields, nothing is real.
KURTYNA.

fot. Krzysztof Muszyński
I gdy opada kurtyna dnia, Sowa Minerwy wzlatuje, jak mawiał filozof. W tym przypadku jednak chodzi raczej o Gołąbka Pokoju (namierzanego celownikiem myśliwego, z czego oczywiście Gołąbek nie może zdawać sobie sprawy), wylatującego z biblioteki, w której właśnie redaguję tekst, który czytasz.
Wracamy pociągiem do Turynu. Patrzę na Francescę, która siedzi naprzeciw mnie. Wedle stereotypowych wyobrażeń o temperamencie włoszek Francesca zdecydowanie się wyróżnia. Jest nieśmiała, niewiele się odzywa, trochę unika mojego wzroku. Zmęczeni mijamy za szybą senne pola, zanurzające się powoli w wieczorze, a także różne niby-fabryki, hale, magazyny, zabudowania przemysłowe, jakby opuszczone i korodujące. Nie wiem, czego brakuje mi w tym widoku. Dociera do mnie najoczywistsza prawda: lasów. I obojętnie jakbym dużo pytań zadał Francesce, muszę pogodzić się z tym, że nigdy jej w stu procentach nie zrozumiem. I to milczenie jest być może najciekawsze. Za chwilę pytanie: po co w ogóle jest ten karnawał, po co ta bitwa? Ale nie artykułuję tego pytania na głos. Wracamy do Turynu, do postu z karnawału.
Być może to najbardziej specyficzna cecha człowieka: robienie czegoś bez jakiegokolwiek celu. Tak samo jak rozmowy o piłce nożnej. Właśnie ten poziom absurdalności zwabił mnie do Ivrei.
EPILOG
Michaił Bachtin definiował karnawał jako odwrócenie góry i dołu. Podczas karnawału wszystkie zasady i konwenanse zostają na określony czas zawieszone. To, co wyprawia się podczas karnawału, zilustrował wspomniany wcześniej Bruegel Starszy w Walce karnawału z postem. W średniowiecznym karnawale zawieszano funkcjonowanie podziałów ze względu na stan i majątek. Znikał podział na sacrum i profanum. W czasie karnawału nie można zatem niczego sprofanować ani uświęcić. Po beztrosce zabawy, gdy żaden, nawet najbardziej rubaszny kawał nie powodował zgorszenia (bo nie ma kogo ani czego zgorszyć, skoro wszystko pozbawione jest znaczenia) nadchodzi post – wracają wcześniejsze prawa.
W przedstawionej przeze mnie relacji z karnawału w Ivrei udzielił mi się przewrotny ton. Brakuje mi talentu do opisania tego rodzaju wydarzenia w sposób inny niż poprzez nieco cyniczną ironię. Uczestniczyłem w karnawale, w tym ferworze tłumu, chociaż nie rzuciłem w nikogo ani jedną pomarańczą (dostałem jednak kilkukrotnie, cierpiąc przeraźliwe katusze, szczególnie następnego dnia).
Poprawiam tekst w bibliotece. Są tu też książki Oriany Fallaci, która poza milionem różnych spostrzeżeń i myśli sformułowała również tę o „konieczności wojny”. Fallaci napisała także książkę Kapelusz cały w czereśniach. Zestawienie tej myśli i obraz owego kapelusza, jakby zaplamionego krwią, są dla mnie nierozłączne. Tak samo przerażające i budzące moją niezgodę.
Jest też bitwa na pomarańcze, w Ivrei. Odbywa się regularnie, co roku o tej samej porze. Jest to krótki czas karnawału, nieco bardziej okiełznanego niż anarchistyczne karnawały średniowiecza. Możesz ubrać czerwoną czapkę i być obserwatorem. Możesz zapłacić duże pieniądze za to, żeby być jednym z wojowników jeżdżących w kaskach na platformach i znaleźć się w oku pomarańczowego cyklonu. Ależ mnie nosiło, żeby dołączyć do nich i zacząć rzucać! Do nieznanych mi ludzi!
George Orwell w swoich esejach często wspominał, że mecze piłkarskie nie są niczym innym jak przeniesieniem starej wojennej konstrukcji na przestrzeń sportową, co pozwala na pacyfikowanie nastrojów społecznych i rozładowywanie napięć wynikających z różnych konfliktów. Podobnie wygląda to w przypadku karnawału w Ivrei. Duże konflikty i idee widoczne są w karnawale tego miasteczka, w jego symbolice: począwszy od diabła i walki dobra ze złem, przez opozycję góry i dołu, wzniosłości i poniżenia, po identyfikację z określonymi, zwaśnionymi drużynami. Zwaśnionymi jedynie na czas karnawału – kilku dni z 365 dni roku. Podobną przestrzenią wolności jest literatura, pozwalająca skanalizować, ale i przepracowywać to, co odstręczające i odrażające z etycznego punktu widzenia. Nawet bezpruderyjne odsłonięcie chęci dowalenia komuś pomarańczą. Nawet ironiczne odnoszenie bitwy pomarańczowej w Ivrei do wojennych filmów. Pozwala to nie oszaleć z bólu i przemocy na świecie. Nie chodzi tu o wyświechtane frazesy o „przemocy w mas mediach”, ale o świadomość bycia wobec „świata przemocy”, wobec „wojny, której nie chcesz, a którą dostaniesz”; przemocy, która tkwi w człowieku, i tym samym w konstruowanym przez ludzi społeczeństwie. Przemocy, której nie chcemy, a której doświadczamy.
Pytań nastręcza już sama mglista granica między postem i karnawałem w świecie postmodernistycznym – ta powrotna podróż i to zmęczone milczenie Francesci. W jakim czasie ma być karnawał? W jakim miejscu? Jest teraz, był, czy będzie? Czy to zależne od humoru, z jakim się budzisz? Czy wolno mi trawestować w tekście takim jak ten różne utarte schematy opisywania wojny, albo przywoływać konteksty skrajnie nie-wojenne (np. wspomniani Blues Brothers), motywy z gier komputerowych, sportu i tworów popkultury w ogóle, wobec oczywistej tragedii, jaką jest wojna przynosząca cierpienia niewinnych ludzi? Czy z drugiej strony te małe przestrzenie, wygospodarowane na rozładowywanie napięć, spowite mgłą zabawy i gry (w końcu „sorry, taki mamy klimat” i taki mamy postmodernizm) nie są czasami zarzewiami konfliktów (przykład piłki nożnej)? Szczególnie, gdy przejście od postu do karnawału jest zbyt płynne (linkując to określenie do tezy Zygmunta Baumana o „płynnej rzeczywistości”), w znaczeniu: rozpłynięte, rozmyte? Jeżeli już interpretuję swój własny tekst, to zastanawia mnie cały ten zestaw przytoczonych porównań i skojarzeń z kultury popularnej, w jakiś sposób nieodpowiedni, przesadzony, a z drugiej chętnie przeze mnie uwypuklany. Czy do tego stopnia uciekam przed egzystencjalną nudą, że postanawiam łamać „dobry smak”?
Póki co, mam buty całe w pomarańczach po karnawale w Ivrei – nie da się ich doszorować. I myślę skromnie, że chciałbym zrobić tak, żeby nie było na świecie żadnego „kapelusza całego w czereśniach” jutro w gazecie. Ale ja tu tylko sprzątam i czasami coś napiszę do gazety.