Niegrzecznie, po bandzie, z duszą na ramieniu – relacja z Ars Independent Festival 2017

Ars Independent Festival 2017 przeszedł do historii. Najlepszym filmem został „Posmak tuszu” w reżyserii Morgana Simona. Nagroda dla najlepszej animacji powędrowała do Steffena Banga Lindholma za dystopiczną wizję przyszłości w „Pierwiastku ludzkim”. Nie obyło się również bez wyróżnienia dla wideoklipu „Go Up” Cassiusa (ft. Cat Power i Pharell Williams), gdzie Jezus ze Świebodzina odlatuje w kosmos. Ten poroniony patchwork dowodzi jednego: Ars to nie festiwal, Ars to stan umysłu!

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

W krótkometrażowej makabresce „Bankiet” kilkuosobowa grupa wsobnych arystokratów odgrywa przy stole absurdalne rytuały. W pewnym momencie obyczaje i etykietka, i cała ta Francja-elegancja pryska, a głowy bohaterów z wyższych sfer – zupełnie bez ostrzeżenia – zaczynają eksplodować. Wybuchowa konkluzja tej na pierwszy rzut oka niewiele znaczącej animacji konkursowej staje się wbrew pozorom całkiem trafną metaforą katowickiego festiwalu, na którym zaskakująca identyfikacja wizualna zdaje się tylko przykrywką dla nieoczekiwanego – przynajmniej dla tutejszych świeżaków – mindfucka, czyhającego na każdej stronie festiwalowego rozkładu jazdy. Ars Independent to zresztą festiwal, który nie uznaje kompromisów; w czasie którego największym grzechem jest wystawienie oceny w postaci letniej, niezobowiązującej trójki. Tylko skrajności, przegięcia, brawurowe odchylenia. Niegrzecznie, po bandzie i w ogóle z duszą na ramieniu. Albo gniot, albo czyste złoto, nie szukajcie niczego pomiędzy. Nie ma sensu, Drodzy Czytelnicy.

W tym roku na Arsie – ku uciesze, ale zapewne również ku zaskoczeniu wielu widzów – przeważały jednak te drugie; istne perełki wyłowione prosto z festiwalowego zaplecza. Konkurs Czarnego Konia Filmu miał chyba najwięcej pozytywnego buzzu od lat, a towarzyszące nam przez tydzień wydarzenia pozakonkursowe były najciekawszymi jakie pamiętam. Derek Jarman, Jerzy Kawalerowicz i mistrzowie klasycznego anime ramię w ramię na dużym ekranie, świetna sekcja Miasto Muzyki, w ramach której zajrzeliśmy za kulisy powstania klubu Fugazi, jego ostatnich podrygów warszawskiego, a także podpatrzyliśmy tajniki improwizacji Mikołaja Trzaski. Jednakże przywołane wydarzenia to zaledwie wierzchołek góry lodowej, ponieważ tak się składa, że tegoroczny katalog wyraźnie kipiał od bogactwa intertekstualnych wariantów i odkrywczych możliwości. Obyło się bez przeciążenia festiwalową polityką i profesjonalnym żargonem, na tapecie był tylko ekranowy bunt, a także otwartość na to co wykluczone z głównego nurtu i skazane na pogrążenie w status quo. Mało które nazwiska cokolwiek brzmiały znajomo. A skoro tak, no to poszedłem sprawdzić!

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

Skupmy się na konkursie Czarnego Konia Filmu, bo zaskoczeniom w tej sekcji nie było końca. Nagrodę zdobył w tym roku całkiem zasłużenie (co było do przewidzenia) „Posmak tuszu” Morgana Simona. Film, chyba trochę nad wyraz porównywany do twórczości Xaviera Dolana, za sprawą ekranowego trójkąta i pojawienia się Moni Chokri znanej z „Wyśnionych miłości” był zresztą najlepszą rzeczą jaka mnie tutaj spotkała. Jego bohaterem jest Vincent (imię i nazwisko), którego największą pasją są – pozdrowienia dla chłopaków z Silesia Hardcore Punk! – tatuaże oraz hardcore, pozwalające wykrzyczeć na gigu codzienne troski. Na szyi nosi wizerunek swojego ojca, z którym od odejścia matki i pojawienia się w jego życiu nowej kobiety, nie udało się zakopać wojennego topora. Nieprzypadkowo próba przecięcia pępowiny, wyfrunięcia z rodzinnego gniazda, a wreszcie eskalacja odwiecznego konfliktu pokoleń u Simona przyjmują formę szczególnie zniuansowanego raportu z familijnych niepowodzeń. Zderzenie trzech żywiołów, nałożenie na siebie i zmieszanie całej palety perspektyw, a także wydanie bohaterów na (nie)łaskę więzów krwi i pierwotnie okazywanych uczuć, sprawia, że „Posmak tuszu” to filmowy znak wołania o podkreślenie własnej wartości w czystej postaci – wyraz gniewu, frustracji i chandry młodego człowieka, dla którego tworzenie tożsamości oznacza wyzwolenie się spod panowania ojca, który koniec końców zostanie przez niego ośmieszony. Nie przypuszczałem, że debiutantów na tak dojrzałe kino jeszcze stać.

Ale nie tylko „Posmak tuszu” był filmem, w którym tarcia, brudy i uczucie dyskomfortu znane z każdego normalnego blokowiska hulały w najlepsze. Kolejnym wielkim traktatem o problemach ułożenia sobie relacji z bliskimi, w którym bohaterowie nie mówią nigdy prawdy w oczy, okazał się jedyny polski akcent w konkursie, a mianowicie „Serce miłości” Łukasza Rondudy. Pierwszy samodzielny film kuratora Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie i inicjatora projektu Filmoteki Muzeum, to historia relacji Wojciecha Bąkowskiego (Jacek Poniedziałek) i Zuzanny Bartoszek (Justyna Wasilewska) – chyba najciekawszej pary w światku polskiej sztuki.

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

Zapewne pojęcie love story nie brzmi tutaj najlepiej, jednak o to właśnie tu chodzi: o silny związek dwójki artystów, którzy żyją pod jednym dachem, darzą się niewysłowionym uczuciem, przy jednoczesnym pasożytowaniu na sobie i swoich twórczych pomysłach. Ronduda nigdy zresztą nie ukrywał, że sztuka nowoczesna jest jaka jest – nieprzystępna, kapryśna, skierowana do garstki osób. Stąd też zaczęła pociągać go wizja procesu twórczego, jaką uprawia Steve McQueen – działając w polu galerii pozostaje kuratorem, a kiedy wkracza w ramy kina uruchamia się w nim instynkt reżysera, który respektuje prawa nowo przyjętego medium. W tym sensie „Serce miłości” wydało mi się rodzajem polemiki z jego debiutanckim „Performerem”, w którym przedmiotem fascynacji był artyzm w sensie ścisłym. Tutaj jest zupełnie inaczej: jest bardziej konwencjonalnie, nienachalnie, bliżej głównego nurtu. Ciekawe zresztą, że ten – jak zresztą określił swój ostatni film sam Ronduda – rewers historii o Beksińskich, będący obrazem fantastycznie gęstym, na wskroś poruszającym i poprowadzonym perfekcyjnie, nie doczekał się wyróżnienia ze strony widzów. Szkoda.

Tymczasem o tym, o czym dotąd mówiono raczej szeptem w kontekście filmowej formy, chciał mówić w sposób wyraźny Daan Bakker. W „Quality Time” – pięciu odrębnych nowelach o trudach dorastania z poślizgiem i kryzysu męskiej tożsamości – jest animacja zrobiona w Paint’cie, jest narracja rodem z klasycznego RPG-a, jest też coś na miarę ósmego odcinka ostatniego sezonu „Twin Peaks” i „Głowy do wycierania” Davida Lyncha. A im dalej w las tym jeszcze cudaczniej. Mamy tu zatem podróże w czasie w starym kombi, małego Króla Artura, który staje twarzą w twarz ze… złym, groźnym wilkiem – oprawcą Czerwonego Kapturka. Są jeszcze ciała eksplodujące pod wpływem przerośniętego guza na wątrobie oraz kuriozalne rozmowy przy rodzinnym stole; debaty o szynce, mleku i powinnościach rodzynka familii. „Quality time” to karnawał śmiałych pomysłów na miarę możliwości współczesnego kina – film, któremu przyjdzie spłacić haracz kserowanym na potęgę wzorcom popkulturowym, ale zarazem taki, w którym oprócz przerysowania i karykatury reżyser znajduje również trochę miejsca dla niepodpartego specjalnie fabułą czy słowem sentymentu. Nie ulega wątpliwości, że to najbardziej „arsowy” spośród „arsowych” filmów tego sezonu.

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

Warto podkreślić fakt, że ciekawie (choć nie do końca  przy tym udanie)wypadł multidyscyplinarny debiut irańskiego twórcy Abeda Abesta. „Symulacja” to film, w którym bohaterowie przez dziewięćdziesiąt minut pozostają zamknięci w gorsecie teatralnej konwencji rodem z „Dogville”, a także chwytów znanych z gamingowego hitu „Watch Dogs”. Duchowych patronów filmu Abesta jest przynajmniej kilku, jednak kolekcjonując dramatyczne momenty z życia irańskiej klasy średniej i mieszając porządki gatunkowe, reżyser koniec końców zwraca się widocznie w kierunku założeń – jakby inaczej – irańskiej nowej fali. Pomysł jest znany: wprowadzić w życie młodych Irańczyków wzajemne pretensje, pomówienia, nieporozumienia, aby skromnie zainscenizowana przypowieść urosła do rangi antycznej monodramy czy też szekspirowskiego dramatu. Problem jednak w tym, że tych atutów-samograjów ostatecznie nie udało się Abestowi przekuć w sukces, a jedynie w kino poprawnie skrojone: świetnie wyglądające na papierze, wykładające się jednak na ekranie. Jest niby pomysł, i to całkiem ciekawy, ale po godzinie z okładem grzęźnie on w inscenizacyjnych zawijasach, przez co przestaje być czytelny tak pod względem intrygi i zróżnicowania charakterologicznego poszczególnych bohaterów, jak i portretu społecznej rzeczywistości Iranu.

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

O wiele lepiej na tle „Symulacji” wypadło „Cierpkie mleko” Huberta Charuela – film o hodowcy krów w tarapatach, opowiedziany prosto i przejrzyście. Nie dość, że reżyser z indywidualnego, ascetycznego stylu zbudował fantastyczną opowieść opartą na konfrontacji natury – tej zależnej, bezsilnej, rzuconej pod topór – z porządkiem kulturowym wiążącym się z supremacją ludzkiej rasy, to jeszcze zadbał o jej autentyczność na ekranie. W skrócie: odsłonił przed widzem kawałek prawdy wyrastającej ze współczesnego świata. Czarne Konie Filmu rzadko kiedy sprzyjają podobnym autorefleksjom, pokornym i wyciszonym namysłom.

*

W Katowicach – jak już wspominałem – można było skorzystać z szeregu innych atrakcji. Ars Independent mieści niemal wszystko, a rozpiętość stylistyczna animacji (na czele ze zwycięskim „Pierwiastkiem ludzkim”), wideoklipów (od rodzimych, perwersyjnych, po te utrzymane w konwencji gore), muzyki, gier wideo czy sztuk audiowizualnych (tutaj na uwagę zasługuje wystawa „Jak skutecznie jabłko?” Wiktora Striboga, autora świecącej triumfy na Youtube „Krainy Grzybów”) były równie ważnymi filarami tych sześciu dni, co ukochane przeze mnie kino. Czy żałuję rezygnacji z tych wydarzeń na rzecz zapaści w kinowym fotelu? Może trochę, ale z drugiej strony, w jakim innym miejscu miałbym okazję zapoznać się z życiem miłosnym ośmiornic, a także anegdotami z pamiętników krewetek, aker, meduz i innych koników morskich, po które tak chętnie sięgał Jean Painlevé? Która inna sekcja za sprawą awangardowych wideoklipów śląskich twórców, czy wreszcie popkulturowej pocztówki z końca wieku w postaci sundance’owego „Brigsby Bear” zdetonowałby we mnie tak potężny ładunek emocji? Warto, rzecz jasna, będzie przyjechać tutaj za rok – choćby po to, by przekonać się, jaką niespodziankę zaserwują nam programerzy następnym razem. Tym bardziej, że Ars Independent już jakiś czas temu przeskoczył ze śmiesznej okręgówki do najwyższej ligi – festiwalowej ekstraklasy z prawdziwego zdarzenia – nie tracąc przy tym bezpretensjonalnej kinofilskiej atmosfery. No kurde sztos!


Mateusz Demski

Mateusz Demski – rocznik ’93. Dawno temu studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Śląskim. Nie tak dawno ukończył warsztaty dziennikarstwa filmowego „Krytycy z pierwszego piętra”. Jego wywody znalazły swoje miejsce w Czasie kultury, Popmodernie, artPapierze i Reflektorze. O kinie pisze zatem gdzie popadnie, wychodząc z założenia, że wirtuozeria Kubricka, matkobójcze skłonności Dolana, dokumenty Kieślowskiego i soundtracki z filmów Wesa Andersona są najlepszym, co mu się przydarzyło. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z „Gwiezdnych Wojen”.