Bookshot #22 – jesienne książki
Nadeszła ona… Szara, bura i ponura – ale też ciekawa, złota – polska jesień! Wiemy, że życie jest teraz trudniejsze i wymaga od nas większej dawki silnej woli, by w ogóle coś zrobić. Na niepogodę mamy literacką pożywkę i proponujemy książki, które zatrzymają Was w domu z kubkiem herbaty, kieliszkiem wina lub jakimkolwiek innym dobrym napojem.
Agnieszka Wielińska ponownie przeżywa „Sto lat samotności”
Jesień jest niesamowitą porą roku. Nie jest jednostajna jak lato: jest przyjemnie ciepło, ale nie doznajemy już upałów, poranki są świeże i pełne rześkości, rosa delikatnie muska w nogi, na pajęczynach błyszczą krople, a w powietrzu unoszą się nici babiego lata… Jest w jesieni pewna melancholia, cichy smutek – jakby na myśl o zbliżającej się porze letargu i ciemności. Idealnie w ten nastrój wpisuje się jedna z moich ulubionych powieści – „Sto lat samotności”, do której lubię wracać. Gabriel Garcia Márquez jest czarodziejem słowa, a jego książka zaliczana jest do gatunku „realizmu magicznego”. „Sto lat…” opisuje historię rodu Buendía i miasteczka Macondo, a akcja rozgrywa się na przełomie wieków XIX i XX. Głównym motywem powieści (co sugeruje nam już tytuł) jest samotność, a, co za tym także idzie, nieszczęśliwa miłość i fatum ciążące nad członkami rodu Buendía. Czy nie są to tematy idealne na jesienne wieczory pod kocem i z kubkiem gorącej czekolady? Dla mnie w stu procentach. W historii opowiadanej przez Marqueza można się zanurzyć, kompletnie stracić poczucie czasu i szarej rzeczywistości wokół nas. Powieść Márqueza to wyjątkowa „bajka dla dorosłych”. Tej jesieni również do niej powrócę.
Gabriel García Márquez, Sto lat samotności, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2017.
Piotr Kałużny zgłębia świat już zapomniany
Pisana prawie siedem lat, opasła w fikcję, ale kurczowo trzymająca się dokumentacji historycznej książka Olgi Tokarczuk to przede wszystkim historyczna podróż. Opisana w sposób dokładny i pieczołowity droga Rzeczpospolitej Obojga Narodów, droga arystokracji i szlachty, mającej wpływ na rozwój narodu, ale nade wszystko droga i żywot powstałego w połowie XVIII wieku heretyckiego odłamu judaizmu – frankistów. Malkontenci powiedzą „znowu o Żydach”, ale będzie to nad wyraz nieuczciwy osąd. „Księgi Jakubowe” wymykają się wszelkim przekonaniom o historiograficznych powieściach, w których Żydów się zwykle mitologizuje. Nie tyle fakt powstania sekty i zwerbowania wyznawców Jakuba Lejbowicza Franka ma tu znaczenie, ale historia o tym, jak jeden człowiek potrafi wpłynąć na rzeszę innych ludzi, manipulować nimi i przekonać do bycia Mesjaszem i Zbawicielem.
Sam rozłam jednej z najstarszych religii świata może wprawić w zdumienie, ale historia Jakuba Franka nabiera w dzisiejszych czasach nowych odcieni. Ślepe podążanie za wzorem, inspiracją, wymykającym się wszelkim definicjom przywództwem może okazać się zbawienne, jednocześnie prowadząc do totalnego zatracenia. Długie jesienne i zimowe wieczory wypełnione lekturą Tokarczuk pozwolą zagłębić się w świat już zapomniany – przez religijne konotacje wręcz niechciany, ale uczestniczenie w podróży przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie może zadziwić wszystkich, którzy tylko żartują, że historia lubi się powtarzać.
Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.
Zuzia Sokołowska śledzi losy japońskiego rodu
Książka „Czerwone dziewczyny. Legenda rodu Akakuchibów” Kazuki Sakuraby to przykład tego rodzaju literatury, która może totalnie zachwycić albo kompletnie odrzucić. W Japonii dzieła pisarki cieszą się ogromną i niesłabnącą popularnością. W Europie tymczasem powieść o tytułowych czerwonych dziewczynach, których łączą więzy krwi, spotkała się z nader chłodnym przyjęciem. Jednakże, pomimo krytycznych recenzji, warto przekonać się na własnej skórze, że wbrew pozorom książka Sakuraby ma wiele do zaoferowania. Bohaterkami powieści są trzy kobiety: Manyō, Kemari i Toko. Pierwsza z nich, Manyō, ma zdolności jasnowidzenia i poślubia bogatego mężczyznę z szanowanego rodu Akakuchibów. Kemari, jej córka, to skrajna indywidualistka i buntowniczka, która postanawia najpierw zostać przywódczynią motocyklowego gangu, a później autorką mangi. Toko tymczasem to wnuczka Manyō, zamierzająca rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa, do którego przyznała się na łożu śmierci jej babcia. A wszystko to dzieje się na przestrzeni 50 lat. Trzy różne historie, trzy pokolenia, trzy narracje. Książka Sakuraby jest na wskroś japońska – z jednej strony bardzo dojrzała, pełna mistycyzmu oraz tkwiącego gdzieś niewypowiedzianego, egzystencjalnego niepokoju, z drugiej – infantylna, dziecinna, subtelnie prowokacyjna. Nie jest to publikacja, która zafunduje czytelnikowi intelektualną ekstazę, ale z pewnością zapewni dobrą rozrywkę, pozwalającą oderwać się na chwilę od ponurego, jesiennego widoku za oknem.
Kazuki Sakuraba, Czerwone dziewczyny. Legenda rodu Akakuchibów, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Bastek Łąkas podgląda „Przeszczepione życie”
Nieczęsto przychodzi nam myśleć o wędrówkach organów. Tym bardziej – obierać rytuał kanibalistyczny za porównanie do procesu transplantacyjnego. David Wagner, opisując swoje doświadczenia z powrotami do kliniki („domu”), ceni sobie tę – zasłyszaną na oddziale – ideę. Mimo lekkiej przesady – ma trochę racji. Rytuały kanibalistyczne polegały wszak na tym, że zjadając kawałek serca, mózgu czy wątroby innej osoby, uzyskuje się jej męstwo, odwagę lub inne pożądane cechy.
W obu przypadkach – jeśli mówimy o przeszczepie organu, a nie szpiku – często jedna z osób traci swoje życie, a szereg biorców staje się „transplantacyjną rodziną”, zyskując nowe siły. Nikt jednak nikogo celowo nie zabija. Na marginesie: dziś przeprowadza się również przeszczepy krzyżowe i łańcuchowe, kiedy np. dwie (lub więcej) par osób „wymieniają” się narządami, a żadne z nich nie umiera. U Wagnera, a także wielu innych biorców, nowy organ to dar od zmarłych, którzy wcześniej zdecydowali się wypełnić oświadczenie woli.
Szczególnie widoczny jest tu voyeryzm. „Przewartościowanie wartości” w przypadku Wagnera polega na odbyciu „rejsu przez Ja i gdzieś tam”. Lekki ekshibicjonizm, wypełniający krótkie pasaże dotyczące szczegółów dnia codziennego, wojaży do końca korytarza i z powrotem, czy domysłów na temat tego jak umarł/a dawca/dawczyni, nie sprawia wrażenia taniego talk-show, lecz stanowi okazję do zderzenia się z nowym sposobem myślenia. Daje wgląd w kwestie dotyczące tożsamości, związków i relacji, wartości i zachowania.
David Wagner, Przeszczepione życie, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Marta Rosół wizualizuje swoją porażkę[1]
Nie wiem, czy trafiliście kiedyś na profil „Regres osobisty” na Facebooku. Jeśli nie, to serdecznie zapraszam do jego polubienia. To kopalnia cytatów, które w ironiczny sposób odnoszą się do dzisiejszego parcia do bycia idealnym, do ciągłej motywacji, by stać się lepszym. Idąc dalej tym tropem: jesień to ta pora roku, w której trudno wykrzesać z siebie energię, by wstać z łóżka, a co dopiero, by podbijać świat. Spokojnie, Erik Kessels w książce „Ale wtopa!” udowadnia, że porażka może okazać się naszym największym sukcesem. Bo przecież jeśli wszyscy i wszystko będzie doskonałe i perfekcyjne, to właśnie ich przeciwieństwa okażą się inspirujące i zapadające w pamięć. Oczywiście słysząc te słowa z ust autora, będącego współzałożycielem i dyrektorem międzynarodowej agencji reklamowej KesselsKramer, możemy poczuć zgrzyt. Jednak Kessels nie namawia nas do tego, by specjalnie dążyć do popełniania błędów. Wręcz przeciwnie, uzmysławia jedynie, że najlepsze klęski to te spontaniczne. Chodzi tylko o to, by nie popadać we frustrację, gdy coś nam się nie uda, a spojrzeć na to z innej perspektywy i być może zainspirować się tą wtopą. Książkę uzupełniają cudowne wizualizacje porażek, wywołujące uśmiech i niepohamowany chichot.
Erik Kessels, Ale wtopa!, Insignis Media, Kraków 2017.
[1] Cytat z fanpage Regres osobisty na Facebooku
Korekta: Hanna Kostrzewska, Patrycja Mucha