O czym mówi Murakami, kiedy mówi o pisaniu
Haruki Murakami jest jednym z tych pisarzy, których nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba. Autor kultowych „Norwegian Wood”, „1Q82”, „Kafki nad morzem” czy „Przygody z owcą” w brawurowych tłumaczeniach Anny Zielińskiej-Elliott, szybko podbił serca polskich czytelników, których uwiódł jego niezwykle charakterystyczny pisarski styl. Bo Murakami jest nie do podrobienia.
Jego powieści i opowiadania skąpane są w dźwiękach klasyków jazzu oraz muzyki klasycznej. Tętnią od emocji, przenikliwej samotności i przypadkowych spotkań, które zmieniają bieg życia bohaterów. Nie można oprzeć się wrażeniu, że narracja dzieł Murakamiego przypomina traktat muzyczny, w którym każdy dźwięk, każdy akord ma swoje odpowiednie miejsce. Jego książki brzmią jak świetnie skomponowany utwór, który posiada niuanse słyszalne tylko przez uważnych czytelników, pragnących zanurzyć się niemalże całkowicie, niczym w studni, jak bohater „Kroniki ptaka nakręcacza”, w jego twórczości.
Najnowsza książka Murakamiego „Zawód powieściopisarz”, to zbiór esejów opublikowanych pierwotnie na łamach czasopisma „Monkey”, stworzonego przez literaturoznawcę i tłumacza literatury amerykańskiej Motoyukiego Shibatę. Pisarz zdradza w nich swoją powolną drogę do zostania pisarzem, począwszy od założenia knajpy, która z czasem zaczęła przynosić spore dochody, aż po uczestnictwo w meczu baseballowym w pewne kwietniowe południe 1972 roku na stadionie Jingū, gdzie po raz pierwszy odczuł silną potrzeba napisania powieści. Zupełnie znienacka i bez jakiekolwiek wcześniejszej zapowiedzi.
Ciągle jeszcze pamiętam, jak się wtedy czułem. Jakby coś, drżąc, spadło powoli z nieba, a mnie się udało to schwytać w dłonie. Nie bardzo wiem, dlaczego to coś akurat mnie wpadło w ręce. Wtedy nie wiedziałem i nadal nie wiem. Ale mniejsza o przyczynę. Tak czy inaczej to się zdarzyło. Było rodzajem objawienia. W angielskim jest słowo epiphany – epifania. W tłumaczeniu na japoński oznacza ono trudne do pojęcia, jak <nagłe ukazanie się istoty rzeczy>. Albo <instynktowne uchwycenie prawdy>. Ale ujmując to prostymi słowami, chodzi o to, że pewnego dnia coś nam się nagle ukazuje, przez to całkowicie zmienia się aspekt wielu rzeczy — opowiada Murakami. Jedno uderzenie piłki przez Dave’a Hiltona spowodowało u pisarza delikatne mrowienie w palcach, które doprowadziło go do napisania „Słuchaj pieśni wiatru” przy kuchennym stole i w jego własnym barze w ramach przerwy w pracy.
Sporym zaskoczeniem było dla niego zdobycie nagrody magazynu literackiego „Gunzō” za debiut, ale jednocześnie był to znak dla pisarza, że to właśnie w stronę pisania powinien teraz skierować całe swoje życie. I tak też się stało. Sprzedał dobrze prosperujący interes, zamknął się w swoim cichym gabinecie z kartkami papieru oraz ołówkiem HB i zaczął po prostu pisać. Tak, jak myśli i tak, jak czuje, bo przecież nie ma uniwersalnej recepty na to, jak należy pisać genialną prozę. Nie zawsze jego powieści spotykały się z przychylnymi opiniami, zwłaszcza w rodzimej Japonii, gdzie nie udało mu się dotąd zostać laureatem prestiżowej Nagrody Akutagawy. Pisarz nigdy zresztą o wyróżnienia specjalnie nie zabiegał, nawet o literackiego Nobla, do którego od wielu lat jest murowanym kandydatem. Bo jak twierdzi Murakami, pisze po prostu dla przyjemności, tej egoistycznej przede wszystkim, co nie znaczy, że odbiorca w jego procesie tworzenia jest nieważny. Wręcz przeciwnie — cieszy się z każdego wiernego czytelnika, których na świecie ma zresztą wielu.
Murakami tworzy, kiedy odczuwa silną, trudną do powstrzymania potrzebę, że teraz, w tym właśnie momencie należy napisać coś nowego. Siada przy swoim biurku, pracując 5-6 godzin dziennie i powoli pozwala bohaterom zaistnieć na kartkach papieru. Murakami bardzo dba o swoją formę i niejednokrotnie zwraca uwagę, że pisanie to nie tyle wysiłek intelektualny, co przede wszystkim fizyczny. Dlatego biega, bierze udział w ultramaratonach, by znaleźć równowagę pomiędzy zwyczajnym życiem a pisaniem, o czym zresztą wnikliwie pisał w swojej książce „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”.
Murakami jest pokornym pisarzem, który dzielnie znosi krytykę i nieustannie stara się pracować, a raczej eksperymentować ze swoim stylem. Najbardziej krytycznym czytelnikiem jest jego żona, z którą burzliwie dyskutuje o swoich powieściach i nakładanych przez nią poprawkach. Wściekał się na nią niejednokrotnie, twierdząc, że w wielu miejscach nie ma racji, jednak ostatecznie przyjmował jej uwagi, by na koniec zauważyć, że jest niezwykle błyskotliwym czytelnikiem jego twórczości. Początkowo język japoński wydawał mu się miejscami zbyt chropowaty albo zbyt zawiesisty, by mógł odzwierciedlić to, co mu gra w wyobraźni. Dlatego zaczął swoje dzieła najpierw pisać w języku angielskim, by potem przetłumaczyć je na japoński i tym samym zauważyć, że brzmią one zupełnie inaczej, lepiej. Choć krytycy nie zostawiali na Murakamim suchej nitki, zarzucając mu, że jego opowiadania zachowują się po prostu „jak zwykłe tłumaczenia”. Nie przeszkodziło mu to jednak w wypracowaniu własnego, oryginalnego, niezwykle poetyckiego stylu pisania.
Eseje Murakamiego, oprócz opisu procesu tworzenia powieści, który jest dla niego naturalnym, oczywistym i co najważniejsze, najprzyjemniejszym zajęciem, które nigdy mu się nie nudzi, wiele uwagi poświęca czasowi, wyznaczającemu okres powstawania długich tekstów, a także swojej skłonności do oddawania się przyjemnościom. Murakami nie ukrywa — nigdy nie był zdolnym uczniem, raczej przeciętnym, pochłaniającym duże ilości książek. Słuchał namiętnie muzyki, a także umawiał się z dziewczynami, zamiast wkuwać na egzaminy. Wolał poświęcić czas temu, co go naprawdę interesowało. Murakami nigdy się nie spieszy, żyje spokojnie i w cieniu, rzadko udzielając wywiadów i jeszcze rzadziej spotykając się ze swoimi czytelnikami (góra dwa razy w roku). Nigdy nie dostaje najlepszego stolika w restauracji, nie stara się brylować w świetle jupiterów. Jest zwykłym człowiekiem, jak o sobie mówi i bardzo mu z tą zwykłością do twarzy. Zresztą, uważa się za wielkiego szczęściarza, bo robi w życiu to, co kocha najbardziej. I tak naprawdę nie potrzebuje niczego więcej.
W swojej książce „Zawód: powieściopisarz” Murakami nie poucza swoich czytelników, jak mają zabrać się za pisanie, raczej zwraca uwagę na umiejętności, jakie powinien mieć w sobie pisarz. Są to przede wszystkim: zapał, pokora, cierpliwość, systematyczność, dobre zdrowie fizyczne, odrobina talentu (Murakami do tej pory uważa siebie za przeciętnie utalentowanego twórcę), a przede wszystkim lektura dużej ilość książek, co pozwoli na stworzenie unikatowego stylu pisania. John Irving stwierdził kiedyś: Wiesz, najważniejsze to dać w żyłę czytelnikowi. Chociaż to niezbyt ładne wyrażenie.
Owszem, może i nieładne, ale trafne, jeśli chodzi o twórczość Murakamiego, którego książki na długo pozostają w krwioobiegu czytelników, domagających się w literackim, narkotycznym szale więcej i więcej. I którzy jak najdłużej chcą pozostać w świecie wykreowanym przez pisarza, gdzie nieustannie szumi delikatny wiatr, subtelnie dotykający najgłębszych pokładów ludzkiej wyobraźni.
Haruki Murakami, „Zawód: powieściopisarz”, wyd. MUZA, Warszawa 2017
Tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliott
Zuzanna Sokołowska – urodzona w 1982 r., historyczka i filozofka. Współpracuje z Polskim Portalem Kultury O.pl i dwutygodnikiem „artPapier”. Publikowała także na łamach „Arteonu”, „Rity Baum” oraz czasopisma kulturalnego „Fragile”.