Albumy Könemann (Edgar Degas / Rembrandt) – strzał w dziesiątkę czy strzał w stopę?
Myślę, że wielu ludzi z wszystkich książek najbardziej lubi albumy. Sprzyja temu niezobowiązująca forma (oszczędne opisy, wysmakowana oprawa graficzna) – wzrok może ślizgać się po papierze, a myśli mogą odpłynąć w świat wyobraźni stymulowanej obrazami. Oczywiście nie uważam, że album to kompromis zmuszonych do czytelnictwa „statystycznych Polaków”, lecz raczej taka forma literacka, która w sposób szczególny koncentruje się na estetycznym walorze książki. W dobrym wydaniu jest też świetną wycieczką intelektualną i ucztą dla ducha (album, koc i dobry trunek to przecież idealny zestaw anty-depresyjny przygotowujący na jesienną szarugę).
O tym jednak, czy album jest dobry, decyduje szereg czynników, a na rynku można wręcz oczy utopić w wydaniach i wydawnictwach. Wśród wielu tytułów pojawiają się te przygotowane przez wydawnictwo Könemann, które dedykowane są w całości konkretnym twórcom. W moje redaktorskie ręce sidła wpadł Rembrandt (Harmenszoon van Rijn) i Edgar Degas, których twórczość miałam okazję bardzo dokładnie przestudiować. Jak te albumy wypadają na tle innych? Weźmy je pod lupę.
+/- Może i nie powinno się oceniać książki po okładce, ale albumy to przypadek dość szczególny. Chociaż etymologia słowa album prowadzi nas do Rzymu i białej tablicy, na której zamieszczało się ogłoszenia, rola dzisiejszych albumów znacznie odbiega od informacyjnej. Współczesny album ma cieszyć oczy i być po prostu ładny. „Könemanny” nie kuszą specjalnie efektownymi oprawami, ale dobrej jakości reprodukcja na okładce ma szansę „złapać” oko.
+ Jakość reprodukcji decyduje o jakości albumu. Wiedział o tym Waldemar Łysiak z uporem maniaka kompletujący zdjęcia, które najlepiej oddawały kolory dzieł sztuki w cyklu „Malarstwo białego człowieka”. Wszystko po to, żeby jak najwierniej oddać charakter dzieł, bo zmiana barwy może całkowicie zmienić odczytanie obrazu. Wyobrażacie sobie „Krzyk” Muncha w pastelach? Albo „Gwiaździstą noc” Van Gogha w turkusie? Pozbawioną mglistości „Mona Lisę”? No właśnie. Nie, nie, i jeszcze raz nie.
Niestety nie dane mi było odwiedzić wszystkie muzea dysponujące obrazami Rembrandta czy Degasa w celu weryfikacji kolorów ich dzieł, ale reprodukcje wydają się przynajmniej spełniać warunki przyzwoitości. Są czytelne i wyraźne, mimo niewielkiego, kieszonkowego jak na album, rozmiaru wydania, co pomaga kontemplować kunszt artystów.
+ „Könemany” może nie powalają rozmiarem, ale zwracają uwagę czytelnika na detale. Przy wybranych dziełach znajdziemy przybliżenia na fragment obrazu, co stawia odbiorcę jakby w pozycji podglądacza. Jak w obrazie „Oślepienia Samsona” Rembrandta, gdy przybliżenie obejmuje ostre narzędzia wbijane w głowę ofiary. To ma znaczenie w przypadku obu artystów, którzy bardzo chętnie zapraszali odbiorców do świata „po drugiej stronie” zamkniętych drzwi. Podglądanie codzienności to kwintesencja ich pracy twórczej.
+ Dobór zdjęć. Nie można tutaj narzekać – wielość i różnorodność reprodukcji stanowi świetny przegląd twórczości obu artystów. Wśród nich znajdziecie nie tylko obrazy, ale również szkice, studia malowanych obiektów czy fotografie, które świetnie uzupełniają wizualną przechadzkę przez świat artystów, a także zaspokoją ciekawość dociekliwych odkrywców malarzy i ich twórczości. Znajdziecie w nich dzieła ogólnie dostępne w muzeach, ale też te z prywatnych kolekcji.
+ Wszelkie informacje powinny być w albumach dozowane i nienachalne. Opisy powinny łagodnie płynąć i stwarzać spójną opowieść o obrazach, o tle historycznym i o samym artyście. Wszystko po to, by zachować równowagę między narracją a prezentacją – malarstwo nie może być przegadane, ma zostawiać pole do własnej refleksji. I tu winszuję, bo wydawnictwo bardzo dobrze poradziło sobie z tym zadaniem.
– Nie poradziło sobie natomiast z czytelnością, a wszystko przez ilość tłumaczeń – polski, angielski, czeski, słowacki… Narusza to płynność, skądinąd świetnie napisanej opowieści o artyście, rozbija też wizualny odbiór obrazów. Jednym z przykładów może być polski opis odnoszący się do dzieła, który przesunął się na kolejną stronę. Nie jest to oczywiście wielkim problemem, ale w dość irytujący sposób zaburza łatwość odbioru.
Niemniej jednak, dobrze mieć pod ręką te wszystkie obrazy, drapiących się po plecach niesfornych baletnic, ziewających szwaczek czy nagich pleców wiecznie kąpiących się kobiet Degasa. Cudownie poznawać obrazy wcześniej nieznane, kadrowane jak zdjęcia i odkrywać całą paletę emocji tamtych czasów zawartych w anegdotach.
Fantastycznie jest poprzyglądać się nieznanym wcześniej rysunkom Rembrandta, który, choć o wielkim nazwisku, ciągle będący w cieniu, a którego postać rozmywa się jak niepewne autorstwo wielu przypisywanych mu obrazów. Niezwykłym doświadczeniem jest dać się pochłonąć przez Rembrandtowy tenebryzm, pójść za nim w mrok i tajemnicę, i przypatrywać się niepokojącym postaciom.
Może więc warto skusić się wydawnictwu i zabrać jednego twórcę z sobą? W ofercie znaleźć można takie tytuły jak Modigliani, Cézanne, Hiroshige, Dürer i wielu innych wielkich artystów, a dobór reprodukcji z pewnością zrekompensuje mały rozmiar czy wielość przekładów. Tym bardziej, że jesień tuż-tuż.
Martina Padberg „Edgar Degas”, wyd. Könemann, 2016.
Daniel Kiecol „Rembrandt”, wyd. Könemann, 2016.