A girl on sabbatical, czyli solo podróż scenografki: Sucre
Podróż to świadome opuszczenie strefy komfortu – stanu bezpieczeństwa, zapewnionego przez opanowanie codzienności. W jej obrębie wzloty i upadki są zrozumiałe i m.in. dlatego tak bardzo się do niej przywiązujemy. Wszelkie zmiany rozciągają jej granice i poddają próbie raz z lepszym, raz z gorszym rezultatem. Wyjście poza utarte schematy, krok poza system, do którego przywykliśmy, sprawia trudność.
Czy nie są to już wystarczające przesłanki, żeby podróżować z kimś, kogo znamy i komu ufamy, bo przecież i tak czeka nas wiele nowego? Podróżowanie pozwala zanurzyć się w sobie i odpowiedzieć na pytanie: „Czego tak naprawdę chcę?”. Odpowiedzi tej towarzyszy rozpoznanie własnych potrzeb, możliwe tylko w pojedynkę. Podróżowanie z kimś – partnerem, mężem, żoną, rodziną czy przyjaciółmi – chcąc nie chcąc, wiąże się z kompromisami.
Wszystkie kotłujące się w głowie argumenty przeciwko samotnej podróży są jednocześnie najlepszą motywacją, by ruszyć w drogę, rezygnując z własnej strefy komfortu. Paradoks tkwi w tym, że do podjęcia tej decyzji wielu osobom brakuje pewności siebie, z drugiej jednak strony – nie ma nic lepszego, żeby właśnie w ten sposób ją wzmocnić. To okazja do znoszenie różnorodnych – nieraz trudnych – sytuacji, oceny rzeczy z nowej perspektywy, a także możliwość uświadomienia sobie, że posiada się umiejętności, o których nie mieliśmy pojęcia.
Podróż to nauka, proces poznawania i rozumienia innych ludzi i kultur. To środek komunikacyjny poza bańką przekonań uformowaną przez religię, tradycję i politykę. Popularny w krajach anglo- i niemieckojęzycznych termin sabbatical oznacza przerwę od pracy czy szkoły z zamiarem realizacji wyznaczonego celu, przeprowadzenia badań, nabycia nowych umiejętności lub poszerzenia starych. Aby zrealizować postawione sobie cele wcale nie trzeba zostać na miejscu. Kluczowy w tym aspekcie staje się proces, świadoma zmiana. „Wyrwanie się” ze znanego otoczenia jest niezbędne do kreatywnego myślenia i przerwania rutyny.
Teraz wyruszam na moją pierwszą, pięciomiesięczną podróż solo po Ameryce Południowej i południowej Azji. Jestem bardzo ciekawa, co przyniesie ten czas. Podróże przecież nie tylko kształcą, ale również zmieniają. Na łamach Reflektora w comiesięcznych minireportażach możecie śledzić, jak rozwija się mój osobisty sabbatical. W swoje relacje włączę spostrzeżenia dotyczące kulturowych konwencji, z którymi będę miała do czynienia, oraz architektonicznych i scenograficznych inspiracji, które wyłonią się po drodze. Przekonam się, czy ten typ podróży rzeczywiście przynosi tak dużo szczęścia, jak o tym piszą liczni zahartowani podróżnicy.
Make your choice, adventurous Stranger,
Strike the bell and bide the danger,
Or wonder, till it drives you mad,
What would have followed if you had.
–C.S. Lewis, „The Magician’s Nephew”
13.09.2017, Sucre, Boliwia
Lecąc samolotem odnosi się wrażenie, że szczyty górskie znajdują się na wyciągnięcie ręki. Podczas lądowania nie widać strefy przyziemienia, tylko bezleśne tereny, które nagle przeobrażają się w niewielką asfaltową drogę. Tuż po 10:00 samolot ląduje na lotnisku Alcantarí na wysokości 3112 m. Moje berlińskie mieszkanie opuściłam 32 godziny temu. Lot: Berlin-Londyn-Madryt-Santa Cruz-Sucre dobiegł końca. Po wyjściu z samolotu uderza mocne, oślepiające światło. Jeszcze tylko 45 minut jazdy taksówką do nowego boliwijskiego domu. Wypalony słońcem krajobraz wypełniają stopniowo pierwsze prowizoryczne zabudowania przypominające zrujnowane szopy. Nie tylko psy, ale i świnie poruszają się wśród nich swobodnie. Dalej pojawiają się proste, nieotynkowane, przeważnie piętrowe budynki mieszkalne i coraz gęstsze linie przesyłowe, wijące się nad głowami mieszkańców, które ożywiają w mojej pamięci azjatyckie ulice z ich kablową dżunglą.
Na miejscu nie zastaję nikogo. Dzwonię do szkoły języka hiszpańskiego, w której mam zamiar go opanować, by poczuć się swobodnie na dalszym etapie podróży. Diana, na którą czekam, miała coś ważnego do załatwienia. Jak się wkrótce okaże, chaos, brak pośpiechu i życie z dnia na dzień to specyficzna mieszanka tutejszej kultury. Trafiam do rodziny inteligenckiej, która od 100 lat zamieszkuje duży neoklasycystyczny dom w iberoamerykańskim stylu z dziedzińcem – ogrodem, ale bez krużganków, tylko ze skupionymi wokół niego odrębnymi zabudowaniami. Czeka na mnie mały jednopokojowy domek, obok którego rośnie drzewo chirimoyi – narodowy owoc Boliwii, Peru i Kolumbii. Mark Twain uznał go za najsmaczniejszy, jaki jest znany człowiekowi. Spaceruję wąskimi uliczkami pełnymi straganów i przyglądam się kolonialnej architekturze. Mijam niewysokich mieszkańców zajętych pogawędkami, bezpańskie psy, podupadłe budynki. Rynek główny, Plaza 25 de Mayo, tętni życiem. Wypełnia go labirynt aut udekorowanych obrusami, sztucznymi dolarami i pluszakami, a w tle słychać orkiestrę dętą. Widzę maryjną procesję, w której uczestniczy parę osób przebranych w kostiumy zebry. Chłonę cały ten zgiełk. Cieszy mnie zmiana otoczenia i wyłączenie się na jakiś czas z europejskiego systemu.
Zanurzone w andyjskim słońcu Sucre jest miejscem narodzin niezależnego boliwijskiego narodu. W 1825 roku ogłoszono tutaj deklarację niepodległości kraju. To nietypowa stolica, która – choć konstytucyjna i będąca główną siedzibą boliwijskiej jurysdykcji – nie ma rządu. Od ponad 100 lat znajduje się on w La Paz. Sucre nazwane białym miastem, stanowi nie tylko najpiękniejszy przykład kolonialnej architektury kraju, ale również eklektyczną mieszankę starego z nowym. Dlaczego wybrałam Sucre jako początek trasy? Od paru lat chciałam się nauczyć hiszpańskiego i teraz nadarzyła się ku temu okazja. Padło na Sucre, gdzie miejscowi mówią czysto i powoli, nie tylko w porównaniu z innymi boliwijskimi miastami, ale również z pozostałymi państwami Ameryki Łacińskiej. Bryan, mój przewodnik po mieście, parokrotnie wspomniał, że tutejsi chlubią się ową czystością języka. Ciekawostka – Bryan ze swoim imieniem nie stanowi wyjątku. Boliwijczycy lubią nadawać dzieciom amerykańskie imiona, o czym mówi mi moja pierwsza nauczycielka hiszpańskiego – Debbie.
Kiedy piszę te słowa, siedzę na ławce na Plaza 25 de Mayo. Obok mnie od czasu do czasu przejdzie jakiś bezpański pies. Przed chwilą emerytowany boliwijski żołnierz pokazywał mi swój wojskowy tatuaż z lat 70-tych. Zaraz po nim podszedł młody student, prosząc mnie o odpowiedź do ankiety o miejscowym hotelarstwie. Jeszcze później informatyk w średnim wieku z Santa Cruz opowiadał o specyfice regionu i różnicach między latynoamerykańskimi krajami. W oddali słychać dźwięki orkiestry dętej oraz nadchodzącej parady, roztańczonej w lokalnych rytmach. Ściemnia się, białe miasto nabiera kolorów.
Dominika Brunner (z d. Błaszczyk) – scenografka, absolwentka krakowskiej ASP i praskiej DAMU. Współpracowała m.in. z Narodowym Starym Teatrem w Krakowie, Teatrem Dramatycznym w Warszawie czy Teatrem Nowym w Poznaniu. Asystowała Magdalenie Musiał przy inscenizacji w Maxim Gorki Theater w Berlinie. Uczestniczyła w Festiwalu Ars Cameralis 2016 (Instalacja „Peleng”). Pracowała jako scenograf i architekt dla agencji TRIAD Berlin i dan pearlman. Do jej klientów należą m. in.: Światowe Muzeum FIFY w Zurychu, Mercedes-AMG, Europapark Rust, Vodafone Institute, Google, Jägermeister, Klimahaus Bremerhaven. Mieszka w Berlinie.
www.dominikabrunner.com