Słucha(ło) się #3: Porcupine tree – Lightbulb sun
Premiera: 22 maja 2000
Czy biorąc sobie za najważniejsze źródło inspiracji zespół Pink Floyd, można zrobić jeszcze coś wolnego od wtórności? Można! Porcupine tree na bazie ich wpływów tworzy swój własny, niepowtarzalny styl. Ale na czerpaniu z dokonań Brytyjczyków grupa nie poprzestaje. Ich twórczość to kolaż różnych stylów: mnóstwo tu charakterystycznych dla progrocka „płaczliwych”, „ciągnących się gitar” w partiach solowych, obecne są elementy ambientu, muzyki psychodelicznej, elektronicznej, hardrocka, metalu progresywnego. Wszystko to najczęściej umieszczone w strukturach rockowych piosenek. Porcupine tree poza bardziej rockową częścią dorobku, dzięki której zyskali popularność, kojarzeni są z eksperymentalnym, ambitniejszym graniem, jakie odnaleźć możemy zwłaszcza na chronologicznie sąsiadujących ze sobą albumach „Up the downstair” (1993) i „The Sky Moves Sideways”(1995). Progresywność ich muzyki polega zatem nie na wierności konstrukcyjnym ramom, czy stylistyce tego gatunku, ale przede wszystkim na poszukiwaniach formalnych.
Lightbulb sun to album zawierający wiele „pęknięć”, zarówno brzmieniowych, jak i emocjonalnych. Zaczyna się od pogodnej, rockowej piosenki pod tym samym tytułem. Z takim graniem będziemy mieć jeszcze do czynienia kilkukrotnie: w „Last Chance to Evakuate Planet Earth Before It is Recycle” oraz w „The Rest Will Flow”. W tle pierwszej kompozycji słychać dziecięcy gwar, jakby dobiegający zza okna w pogodny dzień. W ten sposób budowane jest czytelne skojarzenie z sielskim nastrojem dzieciństwa. Istotnie, jak przyznaje Wilson, album inspirowany jest jego wspomnieniami z najmłodszych lat, jednak idylla brzmień okazuje się nieco złudna, jeśli przyjrzymy się tekstowi piosenki. Pojawia się tu tytułowa żarówka zastępująca słońce. Wspomnienia, choć przywoływane z pozytywnym rozrzewnieniem, sugerowanym przez warstwę muzyczną, zaprawione są goryczą. I tak będzie na całym albumie. To bardzo emocjonalne, osobiste, konfesyjne wręcz utwory. Po raz pierwszy lider grupy odważył się tak mocno zbliżyć w warstwie lirycznej do własnego życia.
Kolejne utwory są kolażami zapamiętanych pojedynczych kadrów z przeszłości, przywołujących różnorodne emocje, jak w przypadku „How is your life today”. To fragment melancholijny, oszczędny i zarazem psychodeliczny, dzięki dźwiękom pianina, wygrywającego lekko niepokojący walczyk. Podobnie dzieje się w utworze „Where We Would Be”. Piosenkę rozpoczynają odgłosy śpiewu ptaków i rowerowego dzwonka, przywodzące znów na myśl słoneczny, beztroski dzień. Utwór rozwija się jednak w melancholijną akustyczną balladę o dawnej przyjaźni i niespełnionych dziecięcych planach, z jeszcze smutniejszą, tkliwą solówką, wysoko „śpiewaną” przez progresywnie brzmiącą gitarę.
Na płycie mamy do czynienia z próbami rozliczania się z przeszłością i obecną wciąż goryczą spowodowaną dawnymi sercowymi rozterkami. To, co dawne, miesza się z teraźniejszością. Brzmiące niewinnie i pogodnie piosenki okraszone są ciemniejszymi czy melancholijnymi wstawkami, nie mówiąc już o ciężkawych tekstach grzebiących we wspomnieniach. Pośród „jasnych” utworów odnajdujemy kompozycje brzmiące nieco mroczniej, jak w przypadku prawdziwej perełki „Shesmovedon” – zdecydowanej, dzięki połączeniu wyrazistej perkusji oraz krystalicznie brzmiącej akustycznej gitary i zarazem przestrzennej, dzięki łagodnemu syntezatorowemu tłu. Do tego dochodzi fantastyczny basowy motyw przewodni, decydujący o ciężkawej atmosferze utworu. To najbardziej przystępna na płycie kompozycja. Subtelność, jak przystało na Porcupine tree, musiała zostać przełamana powtarzającym się metalowym riffem. Tu, po raz pierwszy na albumie, mamy też ślad progresywnych tradycji zespołu w postaci podkładającej emocjonalną bombę solówki, przeplatanej nieco onirycznym i odległym wokalem w tle.
Łagodność albumu zaburza po raz drugi szarpiące i agresywne „Hatesong” z pełnym jadu tekstem. To utwór ekspresyjny, o niepokojącym nastroju, znów budowanym przez metalowo brzmiące gitary i przede wszystkim – przez mocną linię basu. Podobne wchodzenie w „ciemniejszą stronę mocy” funduje nam prawdziwy majstersztyk – „Russia on Ice”. Mamy tu jazzujący, wysmakowany początek, progrockową przestrzeń okraszoną smyczkowym, melancholijnym motywem, sprawiającym, że utwór potrafi dotknąć głębokich zakamarków wrażliwości słuchacza. Pod koniec kompozycji następuje wybuch ciężkich gitar. Tytułowa „Russia on ice” to nic innego jak wódka z lodem, w której podmiot liryczny topi smutki nieszczęśliwej miłości -„Nie mogę przestać pić, nie mogę przestać być sobą”(…) Nic nie jest w stanie stopnieć w tym chłodzie, tylko rosyjska z lodem wypala dziurę”.

fot. Ada Ryłko
Zaskoczeniem może być stylistycznie niepasujący do reszty singiel „Four Chords That made a milion”, figurujący tu bardziej jako promocyjna przynęta niż świadomie użyty, kompatybilny fragment płyty. Zaburza nieco jej płynność i atmosferę. Nie mniej jednak, zasługuje na uwagę po prostu jako chwytliwy, mocny, samodzielny utwór w stylu Porcupine tree.
Zakończenie albumu to powrót do subtelności. „Feel so Low” to niemal dreampopowa kompozycja niezdradzająca w warstwie muzycznej negatywnych emocji. Maluje jednak doskonale poprzez swoje nieco ambientowe, deliryczne tło, cierpienie wynikające z niepowodzenia sercowego. Na uwagę zasługuje również motyw śpiewu ptaków, który stanowi element rozpoczynający lub kończący niektóre kompozycje z drugiej części płyty (utwory 7-10). Daje to efekt nie tylko rozpraszania mroku ciemniejszych piosenek oraz łączenia odstających od reszty bardziej rozbudowanych kompozycji z przeważającymi utworami balladowymi czy popowymi, ale też tworzy coś w rodzaju ram do koncept-albumu, za jaki można uznać „Lightbulb sun”. Bo płyta stanowi próbę muzycznego i lirycznego zapisu strumienia świadomości. Negatywne emocje i stany psychiczne przeplatają się tu z pozytywnymi wspomnieniami i słonecznymi kadrami z dzieciństwa, które, niepozostając bez znaczenia w dorosłym życiu, wypływają pośród aktualnych rozterek, kłębiących się w głowie podmiotu lirycznego.
Płyta przywodzi dzięki temu na myśl album koncepcyjny zespołu Marillion „The Misplaced Childhood” z 1985 roku. Jego motywem przewodnim są między innymi wspomnienia z przełomu dzieciństwa i wieku nastoletniego, zwłaszcza dotyczące pierwszych uczuciowych doświadczeń. Pojawiają się także rozterki człowieka dojrzałego. Jak w przypadku „Russia on Ice” i „Hatesong” na albumie Marillion rockowe ballady „Kaileigh” czy „Lavender” sąsiadują z bardziej rozbudowanymi kompozycjami: ośmiominutową minisuitą „Bitter suite” czy „Heart of Lothian”. Czytając tekst „Where we would be” czy „Last Chance to Evakuate the Planet” nie można pozbyć się wrażenia dużego podobieństwa do warstwy tekstowej najbardziej znanej kompozycji z „Misplaced childhood” – „Kayleigh”. Być może inspiracja do stworzenia albumu o podobnym charakterze ma związek z nawiązaniem przez Wilsona w tym czasie współpracy z zespołem Marillion – muzyk był odpowiedzialny za opiekę producencką przy ich studyjnym albumie „Marillion.com” z 1999 roku.
Łagodność nigdy nie była obca grupie, choć wcześniej pojawiała się raczej jako detal, element eksperymentu. Tym razem pozwolono jej prawdziwie wybrzmieć w piosenkach popowych. Twórcy nie odżegnują się jednocześnie od tego, co charakterystyczne w ich twórczości – mamy tu wyzierającą spod jasnego nastroju sporą dawkę melancholii i specyficznego rozmytego brzmienia, które uzyskują głównie poprzez duet lekko mglistych syntezatorów i wokalu. Po prostu wciąż słychać, że to Porcupine tree.
„Lightbulb sun” to płyta zadziwiająca, zważywszy na portret sceny rockowej na przełomie wieków, gdzie przeważała melancholijna aura. Muzyczny dekadentyzm wypłynął dopiero na „In Absentia”(2002). Subtelność, którą grupa zaproponowała na „Lightbulb sun”, Steven Wilson kontynuował później w projekcie Blackfield powstałym w 2000 roku. Porcupine Tree postawili zaś na powrót do swoich ciemniejszych korzeni. „Lightbulb sun” pozostaje więc ciekawostką, obok której nie da się przejść obojętnie. Album podzielił najwierniejszych fanów grupy na wrogów i sympatyków, ale też, dzięki przystępnej formie, wpłynął na popularność zespołu.