Być albo nie być. „Życie towarzyskie i uczuciowe” Leopolda Tyrmanda
Egzystencjaliści twierdzili, że wybór to przekleństwo człowieka. W zdezintegrowanym świecie, w którym większość wartości legło w gruzach, trudno o wzorzec, wedle którego należałoby postępować. Człowiek jest skazany na wybory, dokonuje ich codziennie i – co napawa go lękiem i trwogą – nigdzie nie znajduje potwierdzenia ich słuszności. W tym kontekście bohaterowie „Życia towarzyskiego i uczuciowego” to ludzie odważni, nie lękają się dokonując wyborów. Na fundamentalne pytanie – mieć czy być? – wszyscy odpowiadają bez zastanowienia: MIEĆ.
Wilk syty i owca cała
Andrzej Felak, uznany dziennikarz, wraca właśnie z jednej ze swoich zagranicznych delegacji. Tym razem był w Szwajcarii, gdzie całkiem okazyjnie nabył najmodniejszą wykładzinę podłogową. Nic nie stoi na przeszkodzie cieszenia nią oczu, prócz drobnostki – uiszczenia cła. Ale po co nabijać kasę skorumpowanym urzędnikom? Poza tym, obnoszenie się z możliwością dokonywania zagranicznych zakupów mogłoby ściągnąć na niego niepotrzebne zainteresowanie władz. Co gorsza, mógłby być posądzony o umiłowanie artefaktów zdegenerowanego Zachodu. Już w ogóle najgorzej, gdyby taki nius dotarł do partyjnych. Felak mógłby przestać być nie tylko uznanym dziennikarzem, ale i dziennikarzem w ogóle. Lepiej nie rzucać się w oczy. Wszak przykładny obywatel, to obywatel skromny, niewystawiający swojego dobytku na widok publiczny. Ale od czego ma się sąsiadów? Obowiązek zapłaty cła weźmie na siebie pani Stefania, co to jej się nieraz mydełko pachnące podrzuciło albo buteleczkę perfum – u nas takich wtedy nie było. Jak to mówią: Polak potrafi, a co dopiero Felak! (Czy to przypadkowy dobór nazwiska? Czy Tyrmand chce nam coś powiedzieć? Felak jest niedobrym fe-Polakiem?) Oczywiście pieniądze wyłoży sam, unikając przy tym niewygodnych pytań o to, skąd je ma. Felak, autor poczytnej „Pikielhauby z pleksiglasu”, nie może sobie pozwolić na wpadki.
Sen o Warszawie
Akcja książki rozgrywa się w latach 1946-1959, kiedy to wielu z naszych rodaków stawało przed wyborem między dostatnim życiem a możliwością swobodnego spoglądania w lustro, bez pojawiającego się uczucia niechęci do samego siebie. Tyrmand przedstawia konformistyczne środowisko artystów powojennej Warszawy. Obnaża płytkość poglądów dziennikarzy, filmowców i pisarzy, ich małostkowość i pretensjonalność. Maluje obraz tamtego środowiska: sprzedawczyków wmawiających wszystkim, że inaczej postępować nie mogą, że tak naprawdę to tak nie myślą, nie wierzą w to, co mówią, ale to jedyny sposób na to, by ich dzieła mogły być w ogóle publikowane. Czy jednak było warto? Artyści sportretowani przez Tyrmanda twierdzą, że oszukują cenzurę, kpią z władzy, a między wierszami pokazują swoje prawdziwe przekonania – że zawsze są z tymi, którzy śnią o wolnej ojczyźnie. W rzeczywistości wyjeżdżają za granicę (kiedy dla większości Polaków jest to zupełnie nieosiągalne), imprezują w najmodniejszych miejscach stolicy, objadają się rarytasami kupowanymi za dewizy, jeżdżą sprowadzanymi samochodami i udają, że rozsadzają system od środka. „Życie…” to jednak nie tylko polityka. To też książka o miłości – o jej braku, potrzebie i poszukiwaniu. O trudnych czasach dla miłości, bo sprzęgniętej z układami służbowymi. O miłości, która się opłaca i o tej, którą się opłaca.
Świata obserwator
Leopold Tyrmand opisuje z niezwykłą przenikliwością ówczesną warszawkę, która była mu bardzo bliska. Jest doskonałym obserwatorem i precyzyjnie przelewa swoje przemyślenia na papier. Nie bez żalu (sam wszak do niego należał) punktuje środowisko intelektualistów stolicy z czasów, gdy ta była największym placem budowy na świecie. Ten publicysta, jazzman, ale i kobieciarz, beztroski bon-vivant serwuje nam trudną do przełknięcia, gorzką pigułkę. Pokazuje bogaty wachlarz postaw wobec rzeczywistości PRL-u: od całkowicie oddanych jedynej słusznej sprawie, przez cwaniaków, próbujących grać na dwa fronty, po osoby całkowicie bierne, narzekające na obowiązujące zasady gry, ale nieznajdujące na tyle odwagi, by choć spróbować je zmienić. Wszyscy oni wypadają zwyczajnie blado. Smutny to obraz – chcesz coś znaczyć, musisz mieć giętki kark i wiedzieć, komu się przypodobać. Dzisiaj, kiedy wydarzenia przez dziennikarzy są interpretowane, a nie przedstawiane, kiedy słyszymy, że pewne stanowiska otrzymuje się za lojalność, kiedy sztuka znów kala się polityką, kiedy wmawia się nam, że należy walczyć o jedyną słuszną sprawę, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że skądś już to znamy… Echa „tamtych” czasów odbijają się nam czkawką – może zmieniła się tylko nomenklatura i nazywanie pewnych zjawisk z większą dozą „politycznej poprawności”. Na szczęście, to tylko echa!
Ocena Reflektora: 6/6
Leopold Tyrmand, Życie towarzyskie i uczuciowe, Wydawnictwo MG, Kraków
Urodzona w 1984 r. autorka tekstów i korektorka. Absolwentka filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Rozkochana w książkach i dobrej muzyce. Ostatnio farbuje włosy na czarno. Czasem pisze. Z miłości do języka polskiego zajmuje się korektą tekstów.