Capsule review: „To przychodzi po zmroku”
Horrory oglądane w kinie to dla mnie rzadkość. Należę do ludzi, którzy historie o nawiedzonych domach i psychopatycznych mordercach wolą oglądać na własnej kanapie, z paczką Laysów i znajomymi. Podczas oglądania horrorów wiele się może zdarzyć. Ktoś nagle wyskoczy zza pleców bohatera, bądź jakiś dowcipniś ukradkiem dotknie Cię w ramię przy najbardziej trzymającym w napięciu momencie. Trzeba być więc przygotowanym na zapalenie światła czy nagłą ucieczkę.

fot. materiały prasowe
W kinie takie działania są raczej niewykonalne. Czasem jednak repertuar kinowy „decyduje” za nas i postanawiamy zobaczyć horror w multipleksie. Tak stało się w moim przypadku z „To przychodzi po zmroku”. Film okazał się jedynym, którego nie widziałam spośród tych wyświetlanych w pewien wtorek przed trzynastą.
Opisy „To przychodzi…” zapowiadały, że będzie to historia mężczyzny, który musi ochronić swoją rodzinę przed tajemniczym wirusem. „Może nie będzie aż tak strasznie” – pomyślałam. Moje prośby zostały aż zanadto wysłuchane, bo w filmie mało się dzieje. Obraz Treya Edwarda Shultsa to ostatecznie opowieść o tym jak człowiek zachowuje się pod wpływem krytycznych sytuacji i jak one mogą wpłynąć na etykę podejmowanych decyzji. Miało być strasznie, a okazało się bardziej refleksyjno-filozoficznie. Nie jest to zły film, jednak horror z niego marny. Jeśli obawiacie się chodzić do kina na dreszczowce, to nie musicie obawiać się. Chyba, że nie lubicie, kiedy w filmach nie wszystko jest dokładnie objaśnione, a akcja rozwija się w powolnym tempie. W takim przypadku lepiej odpuścić.
Ocena:
Film można obejrzeć w Cinema-City: