Idź i patrz – recenzja filmu „Enklawa”
Szkolnym autobusem dziesięcioletniego Nenada (Filip Subaric) jest opancerzony transporter, a chłopak to jedyny uczeń lokalnej szkoły. Nenad należy bowiem do serbskiej prawosławnej mniejszości w Kosowie, żyjącej w niewielkich enklawach i znajdującej się pod ochroną KFOR – pokojowych sił NATO. Bohater wychowuje się z apodyktycznym ojcem Voją (Nebojša Glogovac) i z umierającym dziadkiem Milutinem (Meto Jovanovski), który jest jego jedynym przyjacielem. Co prawda w okolicy znalazłoby się kilku rówieśników – sęk w tym, że są nimi wyłącznie wyznający islam Albańczycy, a po Kosowie krąży jeszcze widmo niedawnego pogromu Serbów.
W połowie marca 2004 roku Kosowo obiegła (niepotwierdzona, jak się później okazało) informacja o zamordowaniu przez Serbów dwóch albańskich chłopców. Pogłoska ta doprowadziła do serii ataków Albańczyków na serbskie enklawy, w wyniku których zginęło 19 osób, ponad 4000 Serbów opuściło rodzinne strony, zniszczono około 1000 budynków mieszkalnych i około 40 cerkwi serbskiego Kościoła prawosławnego.
W „Enklawie”, której akcja rozgrywa się na przełomie kwietnia i maja 2004, znajdziemy liczne echa tamtych wydarzeń: od zarysowania sytuacji życiowej głównego bohatera (fakt, że jest jedynym serbskim dzieckiem w okolicy), przez obrazy zburzonej cerkwi, po podkreślenie wzajemnej wrogości i podejrzliwości. Film Gorana Radovanovica (scenariusz i reżyseria) nie tyle jednak ilustruje konkretne incydenty, ile odtwarzając specyfikę konfliktu między Serbami a Albańczykami, pokazuje, jak niewiele trzeba, by – mimo okresów pokojowego współżycia – znów polała się krew.
Zadra zdaje się bowiem tkwić niezwykle głęboko, a bieżące incydenty zaogniają tylko sytuację. Albańczycy stawiają Serbom rozmaite zarzuty, jak choćby kilkunastoletni Baskim (Denis Muric) obwiniający ich za śmierć ojca. Serbowie są zaś w zarządzanym przez Albańczyków kraju obywatelami drugiej kategorii. Ich status dobrze obrazują sceny, w których serbski autobus zostaje obrzucony kamieniami, a przybyła na miejsce zdarzenia policja nakazuje pasażerom – pod byle pretekstem – piesze kontynuowanie podróży.
Oczywiście oglądając „Enklawę” nie możemy zapominać, że prezentuje ona serbską perspektywę, będącą na dodatek perspektywą – najbardziej narażonych na przemoc – klas ludowych. Niemniej trzeba oddać reżyserowi, że stara się wyważyć racje. I nawet jeśli w filmie zdarzają się ironiczne „prztyczki” w stronę albańskiej wspólnoty (widoczne zwłaszcza w sekwencjach świętowanego licznymi wystrzałami z pistoletów muzułmańskiego wesela), to są one szybko i umiejętnie kontrowane (choćby scenami karygodnego zachowania Voji wobec syna).
Radovanovic ukazuje raczej absurdalność „odwiecznego” konfliktu niż wskazuje palcem jego winnych. „Enklawa” jest nie tyle – jak chce pewien polski narodowy portal – obrazem „o Serbach cierpiących jarzmo muzułmanów”, ile przede wszystkim dziełem mówiącym o możliwości (i konieczności) porozumienia mimo historycznych, religijnych i językowych różnic. Nieprzypadkowo najważniejsze filmowe sytuacje rozgrywają się – co ma przynosić promyk nadziei – między dziećmi, Nenadem a Baskimem. Na ich przykładzie reżyser pokazuje, że ludzkie odruchy są w stanie przezwyciężyć zarówno etniczne podziały, jak i indywidualne urazy.
„Enklawa” przekonująco odmalowuje „chłopięcy świat”, w którym posiadanie kolegów nie może się równać z żadną ideologią, zabawa ważniejsza jest od nakazów dorosłych, a za żel do włosów może służyć rozpuszczona kostka cukru. Z jednej strony duża w tym zasługa świetnych aktorów (nie tylko dziecięcych), z drugiej zgrabnego – a bardzo tu pasującego – połączenia poetyki dokumentu (od której Radovanovic jest zresztą specjalistą) z elementami baśniowości. Przykładowo czytana przez Nenada opowieść o Jonaszu znajdzie kontrapunkt w jego własnej historii, albańskie wesele nie bez powodu zbiegnie się z serbskim pogrzebem, a zwykła tabliczka czekolady nabierze wielu (emocjonalnych i symbolicznych) znaczeń. Dzieło Radovanovica odznacza się przy tym dosyć sprawną konstrukcją, by wspomnieć choćby pomysłową klamrę kompozycyjną. Co prawda niektóre szczegóły można było nieco dopracować, bo kilka rzeczy (jak nienaruszony przez płomienie dzwon) musimy przyjąć „na wiarę”, ale ostatecznie usprawiedliwia je wspomniana domieszka baśniowości. Reżyser umiejętnie buduje też napięcie, wykorzystując fabularne przeskoki, a wszystko razem okrasza intrygująca, choć niekiedy zbyt podniosła, muzyka Eleni Karaindrou.
Największą zaletą „Enklawy” jest jednak to, że jej kluczowe momenty (m.in. scena, w której pop odwozi do domu rannego muzułmańskiego chłopca; fragment, w którym brat przekazuje siostrze informację o śmierci ojca; sekwencje między Nenadem a Baskimem) rozgrywają się między słowami, w grze spojrzeń. W tę grę wciągnięci zostają także odbiorcy filmu, bo bohaterowie patrząc sobie gębko w oczy, zaglądają też – dzięki wykorzystaniu klasycznych ujęć subiektywizowanych – w oczy widzów. Nie jest to oczywiście nic nowego w kinie, ale od czasu „Persony” Ingmara Bergmana rzadko który reżyser stosował podobne zabiegi równie umiejętnie i równie konsekwentnie.
Co więcej, w owej grze spojrzeń ważnymi aktorami stają się również zwierzęta. Swoistym leitmotivem dzieła Radovanovica jest przeglądanie się członków rodziny Nenada (i zarazem widzów) w oczach ich krowy. Krowa jawi się jako niemy świadek zachodzących zdarzeń, a reżyser pozostawiając jej „wątek” otwartym, podkreśla, że dzieje konfliktów to nie tylko historie ludzi, ale także zwierząt.
I chociaż „Enklawa” nie jest całkowicie wolna od potknięć i brakuje jej trochę do „wielkiego kina”, to stanowi przykład pomysłowego, trzymającego w napięciu, a czasem też wzruszającego filmu. Obraz Radovanovica pozwala – przynajmniej na czas seansu – otworzyć się na Innego, pozwala wejść w niezbyt dobrze znaną (zwłaszcza w Polsce) problematykę, pozwala wyjść poza nasze własne enklawy.
Ocena: