Uwolnić Okję. Recenzja filmu „Okja”
„Okja”, najnowszy film koreańskiego reżysera Joon-ho Bonga, to uszyta grubymi nićmi satyra wymierzona w międzynarodowe korporacje, mimo że sama została wyprodukowana przez platformę Netflix – giganta w branży dostarczania audiowizualnych treści na ekrany komputerów i telewizorów na całym świecie. Ironia tego faktu szybko została dostrzeżona i już sam sposób dystrybucji „Okji” wzbudził kontrowersje.
Film zakwalifikował się do rywalizacji o Złotą Palmę w konkursie głównym Festiwalu w Cannes (razem z „The Meyerowitz Stories” Noaha Baumbacha, inną produkcją Netflixa), co wywołało mocny sprzeciw ze strony francuskiej branży filmowej, przywiązanej do tradycyjnej dystrybucji w kinach. W przyszłym roku, dzięki zmianie regulaminu, podobny nietakt ma już się nie powtórzyć. Podobnie zareagowały kina w Korei Południowej na wieść o tym, że premiera kinowa i cyfrowa mają się odbyć tego samego dnia. Trzy największe sieci dystrybucyjne zbojkotowały film, lecz pomimo to „Okja” poradziła sobie całkiem nieźle w rodzimym box office.
„Okja” to pierwszy oryginalny film Netflixa, którego premiera odbiła się tak szerokim i głośnym echem. To, że stało się tak z powodów niezwiązanych z jego treścią, nie powinno jednak martwić włodarzy popularnej platformy – propozycja Joon-ho Bonga jest bardzo udana, niezależnie od tego, czy potraktujemy ją jako zwyczajny film, czy też jako nieokreśloną hybrydę okresu przejściowego, w którym tradycyjne kino walczy z serwisami streamingowymi o strefy wpływów. Reżyser wraz ze współscenarzystą Jonem Ronsonem nie oglądali się na gwałtownie zmieniający się wokół nich krajobraz medialny. Zrobili to, co do nich należało, czyli wykorzystali Netflixowy budżet, żeby przemycić wartościowe treści w atrakcyjnie opakowanym, przygodowym filmie akcji.
Dziewczynka i jej zwierzak
„Okja” rozpoczyna się skondensowaną dawką propagandy podaną w stylu Looney Tunes: Lucy Mirando (Tilda Swinton), dyrektorka biotechnologicznej korporacji, prowadzi konferencję prasową, która ma odmienić wizerunek jej firmy na nadchodzące lata. Za pomocą uroczych animacji, radosnej nadekspresji i ekscentrycznego telewizyjnego zoologa Johnny’ego Wilcoxa (Jake Gyllenhaal), Mirando sprzedaje publiczności swoją wizję działalności firmy na najbliższą dekadę. Otóż rzekomo odkryty w Chile gatunek superświni weźmie udział w bezprecedensowym konkursie – dwadzieścia sześć okazów tego niezwykłego zwierzęcia zostanie wysłanych w rozmaite obszary świata w ręce lokalnych farmerów, a po dziesięciu latach najdorodniejsze z nich staną się maskotkami całej linii mięsnych produktów, którymi korporacja Mirando nakarmi świat.
Dziesięć lat później, w malowniczych górach Korei Południowej, mała dziewczynka o imieniu Mija (Ahn Seo-hyun), mieszkająca razem z dziadkiem (Byun Hee-bong), zajmuje się tytułową Okją – radosną i sympatyczną superświnią, która w międzyczasie rozrosła się do rozmiarów hipopotama o przenikliwie inteligentnym spojrzeniu i uszach beagle’a. Mija żyje w błogiej nieświadomości wobec zasad konkursu zorganizowanego przez korporację Mirando i beztrosko spędza całe dnie w towarzystwie Okji, pielęgnując ich wyjątkową przyjaźń. Joon-ho Bong filmuje te sekwencje w melancholijnej, wyciszonej tonacji, którą przerywa od czasu do czasu slapstickowym humorem czy celowo przeszarżowaną sceną akcji. Można tu zauważyć wpływy zarówno Stevena Spielberga z czasów „Parku Jurajskiego” , jak i Hayao Miyazakiego i jego niesamowitych animacji, takich jak „Mój sąsiad Totoro”. Mniej oczywiste ślady prowadzą nawet do subtelnego kina Sofii Coppoli – główna bohaterka ma w zwyczaju szeptać tajemnicze, kojące słowa przeznaczone tylko dla uszu Okji, parafrazując w ten sposób ikoniczne zakończenie „Między słowami” . Codzienne przygody Miji i jej zwierzęcej towarzyszki to najpiękniejsze fragmenty tego pełnego sprzeczności filmu, swobodnie przeskakującego pomiędzy rozmaitymi rejestrami emocjonalnymi, schematami gatunkowymi i zaskakującymi inspiracjami.
Kalejdoskop gatunków
Joon-ho Bong zdążył już zasłynąć z łączenia pozornie nieprzystających do siebie konwencji. W „Zagadce zbrodni” mroczny thriller o seryjnym mordercy przeplata się z komedią obyczajową. „The Host: Potwór” to film ze zmutowanym monstrum w roli głównej, a zarazem poruszający dramat rodzinny z domieszką absurdalnego humoru. Z kolei „Snowpiercer: Arka przyszłości” oferuje widzom alegoryczne, postapokaliptyczne kino science-fiction, którego akcja rozgrywa się w pędzącym pociągu. Filmografia Bonga jest równie nieprzewidywalna jak poszczególne dzieła tego reżysera – nigdy nie możemy być pewni, co przyniesie kolejna scena.
„Okja” to niewątpliwie autorski film Bonga – zanim zdążymy się przyzwyczaić do jednej tonacji, reżyser już zmierza w przeciwnym kierunku, nie dając widzom wytchnienia. Kiedy Okja nieuchronnie wygrywa konkurs korporacji Mirando na najwspanialszą superświnię, a Mija dowiaduje się, co czeka jej najlepszą przyjaciółkę, film w mgnieniu oka przeistacza się w międzynarodowy thriller. Dziewczynka rusza w nieprawdopodobny, widowiskowy pościg ulicami Seulu, który mógłby się znaleźć w serii „Szybkich i wściekłych”, a sekwencja z przestraszoną Okją demolującą podziemne centrum handlowe to majstersztyk kontrolowanego chaosu. W międzyczasie – a właściwie w trakcie szalonej pogoni za Okją – do intrygi dołącza również Front Wyzwolenia Zwierząt (Animal Liberation Front), którego komórką dowodzi Jay (Paul Dano), zdeterminowany, żeby wyjawić światu kłamstwa Mirando.
Niestety gdzieś w połowie tego dwugodzinnego filmu opowieść brnie w ślepy zaułek, eksponując machinacje wewnątrz złowieszczej korporacji, w której pracują same chodzące karykatury. Tilda Swinton nie wiadomo czemu znowu gra bliźniaczki (tak jak w „Ave, Cezar!” braci Coen): Lucy to skupiona na kreatywnym PR-ze hipokrytka, a jej siostra Nancy uosabia czyste zło późnego kapitalizmu. Giancarlo Esposito pojawia się w małej roli jako Frank Dawson, typowy człowiek-garnitur pozbawiony emocji i właściwości. W zupełnie innym filmie gra natomiast Jake Gyllenhaal – jego Johnny Wilcox to brawurowa próba udźwignięcia całego zakresu tików: od piskliwego głosu, przez nieokiełznaną mimikę, po osobliwy sposób poruszania się. Trudno odwrócić wzrok od tej aktorskiej katastrofy, która zagarnia zdecydowanie zbyt dużo czasu ekranowego. Nawet próby dodania Wilcoxowi głębi tylko odsłaniają rażącą sztuczność jego postaci. Jedyny akcent, dla którego warto było zagłębiać się w wątek Mirando, to scena wzorowana na słynnym zdjęciu Baracka Obamy, Hillary Clinton oraz ich współpracowników, oglądających nalot na miejsce pobytu Osamy Bin Ladena. Różnica polega na tym, że w wersji zainscenizowanej przez Bonga szefowie korporacji obserwują na ekranie spustoszenie dokonywane przez Okję w centrum Seulu.
Całość powraca jednak na właściwe tory, kiedy tylko na ekranie pojawiają się Mija i Okja. Relacja pomiędzy dziewczynką i jej superświnią (po części wygenerowaną za pomocą CGI, po części animatroniczną) to emocjonalne serce filmu i zarazem jego największa siła. Bong w pełni wykorzystał swoje umiejętności w opowiadaniu obrazem, żeby wykreować przekonującą i wzruszającą więź pomiędzy głównymi bohaterkami bez pomocy słów. Zbyt duża ilość dialogów i fabularnych komplikacji momentami sprawia, że sedno filmu się rozmywa. Ostatecznie jednak reżyser pamięta o tym, co w jego dziele najważniejsze. Finałowe sekwencje mają odpowiedni ciężar i wynagradzają niepotrzebne dygresje.
„Okja” dotyka wielu tematów, zgodnie z eklektyczną metodologią twórczą reżysera. Oprócz familijnej opowieści o przyjaźni i dojrzewaniu, scenariusz Bonga i Ronsona pokazuje nam również świat globalnego kapitalizmu, który staje się własną autoparodią. Wedle ich wizji międzynarodowe korporacje cynicznie posługują się modnymi marketingowymi strategiami, wykorzystującymi ekologię i promocję naturalności, żeby sprzedawać ich przeciwieństwo – masowy, obliczony na jak największy zysk sztuczny produkt. Bong posługuje się satyryczną przesadą, portretując korporacyjne środowisko i jego wsobny język, ale gdy pokazuje przemoc wobec zwierząt – nawet jeśli zostały one wygenerowane tylko za pomocą komputera – jest śmiertelnie poważny. Dla widzów spodziewających się tylko niewymagającej, eskapistycznej rozrywki, niektóre sceny „Okji” mogą szokować. I powinny. Bardzo mocno wybrzmiewa również przygnębiająca konkluzja filmu, z której wynika, że jedyną skuteczną bronią przeciwko korporacyjnym nadużyciom pozostają pieniądze.
Netflix wyłożył 50 milionów dolarów na „Okję”, film obnażający hipokryzję korporacji i sprzeciwiający się nieludzkiemu traktowaniu zwierząt. Czy to oznacza, że jego twórcom udało się wykorzystać system do przekazania subwersywnych treści szerokiej publiczności? A może streamingowy gigant tylko przybrał antysystemową pozę, żeby ocieplić swój wizerunek, co ostatecznie przysłuży się jego interesom? Niezależnie od odpowiedzi na powyższe pytania powstał film, który skłania do ich zadawania. A Netflix, nawet jeśli wpływa destrukcyjnie na tradycyjne kino, wciąż finansuje produkcje, które w innych okolicznościach zapewne by nie powstały. Chodzi o kino sytuujące się gdzieś w połowie drogi pomiędzy wakacyjnym blockbusterem a niezależną twórczością z niskim budżetem. Oryginalne, niezwiązane z żadną popularną franczyzą i niepozbawione ambicji. Obecnie filmy takie jak „Okja” to gatunek zagrożony wyginięciem. Warto zadbać o jego przetrwanie.
Ocena: