Z poważaniem. From NY to Berlin

Wiecie pewnie, że Berlin to dla mnie najukochańsze miejsce na świecie i najchętniej zamieniłabym się tam w jakąś radosną kostkę brukową, nie robiła nic, tylko była. Jak beztroski pasikonik. Co jakiś czas muszę odwiedzać to miejsce, tak jak co jakiś czas odwiedzam „Toxic” Britney Spears na Youtube. Tak jak „Toxic”, Berlin napełnia moje serce szczęściem i wdzięcznością: że mogę oddychać, chodzić po tej ziemi, słyszeć i czuć. Mam napad najbanalniejszej, nagłej miłości do życia per se; cieszy mnie dosłownie wszystko, mam tęczowy stan umysłu.

Z poważaniem z Berlina2

Tym razem punktem kulminacyjnym wyjazdu miała być trzecia edycja Zug der Liebie, czyli Loveparade z ideologiczną podbudową, ale zupełnie niespodziewanie całkiem inne wydarzenie okazało się highlitem, i jak o tym usłyszycie, to sami będziecie wiedzieć czemu.

Sytuacja zatem wyglądała tak: piątek wieczór, jesteśmy na mieście. Znajomy, u którego śpimy, załatwił wejście na imprezę sponsorowaną przez Bacardi. „No Comission”, połączenie sztuk, znaczy się muzyka i wystawa obrazów i jakieś tam inne. Dzień wcześniej grało Major Lazer (!) za darmo (!), a dziś Swizz Beatz. Nie znam gościa, ale nieważne; jakieś tam amerykańskie hiphopy mogą być, nie płacę, a co lepszego mamy do roboty. Samo miejsce to taka Fabryka Porcelany na sterydach – przetrwało trochę więcej kafelek z czasów, kiedy była tam  jakaś produkcja i ogólnie jest trochę więcej elementów. Wszystko pięknie oświetlone i ustrojone, obrazy niczego sobie, a najbardziej niczego sobie były talony na trzy (!) darmowe (!) drinki (!) od Bacardi (!).

Z poważaniem z Berlina

Szwendamy się więc, bo koncert jeszcze się nie zaczął; oglądamy sztukę współczesną i bardzo współczesne jej ceny, kiedy nagle pani każe się wycofywać sprzed obrazów „Entschuldigung” – mówi. Spoko loko, i tak miałam iść po czwartego drinka, bo nasz kumpel nie przepije tych talonów. Biegnę więc do brau, stoję w kolejce, podgapiam się na zamieszanie w strefie ze sztuką i po chwili oczy wytrzeszczam i wierzyć im nie mogę. Alicia Keys – jako żywo.

Tu powinnam postawić trzy wielkie wykrzykniki żebyście wszyscy się tak zdziwili jak i myśmy się tam zdziwili.

No więc chodzi i ogląda wszystkie te obrazki, robi zdjęcia, ludzie jej robią zdjęcia i wszystko to jest dziwne. Kolega mówi, że przecież ona jest żoną tego kolesia, co ma grać. I wtedy wszystko stało się jasne; staje nam przed oczami ich eurotrip.

Zanim ochłonęliśmy, drineczki były gotowe, a Alicia uciekła i czas był podążać, żeby zobaczyć Męża, który zaczął grać set złożony z największych hip-hopowych sztosów – a przynajmniej tak mi powiedziano, bo ja tam z hip-hopu to noga jestem, i to nie noga w jakichś lanserskich Diadorach, ale w zwykłych Adidasach z wyprzedaży. Był Kanye, Jay-Z i coś jeszcze, bawiliśmy się super, pływaliśmy w Bacardi i jakoś godzinka zleciała niesamowicie prędziutko. Na  bis został zapuszczony więc kolejny sztos, czyli „Empire State of Mind” i na scenę wyszła rzeczona Żona. Tłum oszalał i najwyraźniej jej się podobało, bo w ramach jakiegoś uniesienia zaproponowała nam wszystkim żebyśmy każde „New York” zamienili na „Berlin”.

Wyobraźcie sobie mój podlany alkoholem różowy móżdżek, który radośnie wykrzykuje Now you’re in Berlin, these streets will make you fill brand new. Podmieniliśmy  też Berlin, concrete jungle where dreams are made i big lights will inspire you, let’s hear it for Berlin.

O rany, to było ekstra.


Martyna Poważa, fot. Natalia Kaniak małe

Martyna Poważa
Była studentka Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego, niedyplomowana lecz mentalna kulturoznawczyni, a raczej kulturoodkrywczyni. Miłość, którą w znacznej części pochłaniają koty, dzieli również między film, muzykę i upodobanie do tatuaży. Nie wstydzi się mainstreamu, choć najbardziej lubi dream popowy witch house grany przez fanów doom metalu.