Capsule review: „Volta”
Juliusz Machulski konsekwentnie próbuje nas przekonać, że jest gorszym reżyserem niż zawsze przypuszczaliśmy. „Kołysanka”, „Ambassada”, „Volta” – autorska trylogia nieśmiesznych komedii, jaką uraczył nas w ostatnich latach, kieruje się logiką równi pochyłej i wprawia nas w coraz większe zakłopotanie. Jak to możliwe, że twórca, który samodzielnie produkuje własne filmy – a więc dysponuje pewną niezależnością i artystyczną wolnością – z tzw. „króla komedii” zamienił się w mistrza sucharów?

fot. materiały prasowe
Fenomen kiepskich filmów Machulskiego jest fascynujący, ponieważ nie sposób wyjaśnić go prostą odpowiedzią. Zmieniają się gusta widowni i komediowe poetyki, zmieniają się zainteresowania samego Machulskiego (mniej popisów w dialogach, więcej narracyjnych sztuczek), a poza tym – może nigdy jego filmy nie były aż tak wybitne i bezbłędne, jak nam się czasem wydaje? To wszystko po trosze prawda; niewątpliwie też spośród reżyserów, którzy swoją renomę zbudowali w latach 80. i 90., Machulski pozostaje wciąż największą legendą – jedynym polskim specem od kina w stylu zachodnim, jak zwykło się go u nas określać.
„Volta” – toporna i absurdalnie niezgrabna opowieść o odnalezieniu rzekomej korony Kazimierza Wielkiego we współczesnym Lublinie, rozpadająca się na jakieś szesnaście równie sztucznych wątków – jest reżyserską porażką, ale, kto wie, być może producenckim sukcesem. Właśnie w napięciu na linii reżyser-producent, czyli na linii Machulski-Machulski, widzę przyczynę niepowodzenia ostatnich filmów autora „Kingsajz” i „Kilera”. Jeśli spojrzeć na filmografię Machulskiego, dyrektora Studia Filmowego Zebra, to wydaje się, że więcej energii poświęca on produkowaniu filmów aniżeli chociażby twórczości scenariuszowej. Nic w tym zdrożnego; Alfred Hitchcock, Stanley Kubrick i Christopher Nolan produkowali lub produkują swoje filmy właśnie po to, żeby mieć nad nimi pełną kontrolę.
W Polsce, mam wrażenie, często spotykamy się jednak z innym modelem: kiepskiej klasy reżyserzy, np. Jacek Bromski i Michał Kwieciński, reżyserują po to, żeby samemu wyprodukować pewien filmowy towar – reżyseria jest tu tylko środkiem do celu (szerokiego komercyjnego, producenckiego sukcesu) aniżeli celem samym w sobie. Jeśli Machulski myśli dziś podobnie – a jest to rzecz jasna jedynie hipoteza – to warto podkreślić, że oprócz około 300 000 widzów, którzy obejrzeli w kinach „Voltę”, jest jeszcze przynajmniej drugie tyle, które tęskni za Machulskim-reżyserem i Machulskim-scenarzystą – tym cudownym, choć już mocno dorosłym, dzieckiem polskiego kina. Trzymajmy kciuki, żeby nigdy więcej zamiast V jak „Victory” Machulskiemu nie wychodziło V jak „Viocha”.
Ocena:
Film można obejrzeć w Cinema-City: