River of Time – rozmowa z Marcinem „Velesarem” Wieczorkiem
Czasem muzyka, aby ujrzeć światło dzienne, musi spędzić parę lat w szufladzie, dojrzeć. Tak było chyba w przypadku tego krążka. Mowa o „Revival” – debiutanckim albumie zespołu River Of Time. Od pierwszej idei do powstania płyty minęło aż 14 lat! O drodze muzycznej, historii związanej z wydaniem Revival i planach na przyszłość rozmawiamy z Marcinem „Velesarem” Wieczorkiem, wokalistą grupy.

fot. archiwum zespołu
Sylwia Chrapek: W pierwotnym założeniu chciałeś wydać solowy album – dlaczego zatem zespół?
Marcin „Velesar” Wieczorek: Od pierwszego pomysłu na album minęło jakieś 14 lat. To był środek działalności mojej pierwszej kapeli, Goddess of Sin, i nie myślałem o zakładaniu kolejnego zespołu. Poza tym miałem wtedy 21 lat, studia na karku (w dodatku poza miejscem zamieszkania) więc wolałem skupić się na działalności jednej konkretnej kapeli. Album solowy miał być projektem wyłącznie studyjnym. No ale od tego czasu wiele się zmieniło. Najpierw zakończenie działalności GoS, potem moja ponad trzyletnia przygoda z Radogostem, kilka innych projektów z zupełnie innej bajki… Sam pomysł na album solowy (bo wtedy jeszcze nie na kapelę) ciągle ewoluował, zwłaszcza stylistycznie, ale z racji tego, że stale byłem aktywny scenicznie i chciałem poświęcić się tylko jednemu projektowi, nadal w grę wchodziła tylko opcja albumu studyjnego. Wszystko zmieniło się w momencie rozstania z Radogostem. Stwierdziłem wtedy, że najwyższy czas wziąć się za siebie, poskładać do kupy kilkunastoletnie doświadczenie i pomysły, i stworzyć coś swojego, konkretnego, a przede wszystkim profesjonalnego, z czym będzie można „wyjść do ludzi”. Kiedy w internecie pojawiła się informacja o zmianach w Radogoście, dostałem mnóstwo zapytań od fanów o moje muzyczne plany. I wtedy właśnie powstało River of Time. Aczkolwiek nie traktuję już tego projektu jako solowego. Owszem, jestem autorem wszystkich utworów i tekstów, pomysłu również, ale wszyscy włożyliśmy w to wiele pracy i wysiłku, zarówno byli, jak i obecni członkowie – za co im bardzo dziękuję. Bez nich RoT nie byłoby tym zespołem, którym jest. I myślę, że to właśnie jest tutaj najważniejsze. Ten zespół to River of Time – a nie Velesar. Na Velesara być może przyjdzie jeszcze czas…
Grupa składa się z dobrze znanych Ci osób. W jakich zespołach można było (bądź można nadal) usłyszeć poszczególnych muzyków?
Trochę to skomplikowane, ale osoby tworzące RoT to w większości ludzie, z którymi zetknąłem się w ciągu tych ostatnich kilkunastu lat: zarówno prywatnie, jak i na scenie. Zależało mi na osobach, które są świetnymi muzykami, wiedzą czego chcą i z którymi można stworzyć coś stałego i pewnego. A przede wszystkim, żeby im po prostu zależało. Nie jest tajemnicą, że zawsze najtrudniej jest znaleźć perkusistę. Na szczęście szybko pojawił się Łukasz Obiegły z wodzisławskiej kapeli Keep on Rockin’, który – jak się to mówi – od razu złapał bakcyla i zgodził się grać z nami. Z kolei Krzysiek Całka, gitarzysta, był członkiem Goddess of Sin i już krótko po rozpadzie tej kapeli myśleliśmy o tym, żeby zrobić coś razem. Jak się okazało, trzeba było na to poczekać, ale w końcu się udało i w zasadzie on był pierwszą osobą, którą zaprosiłem do RoT. W tym czasie Krzysiek grał w zespole Crimson Ice, który założył razem ze swoim bratem Adamem, również gitarzystą, oraz Pauliną Bugiel, basistką krakowskiej formacji Nigrum Sol. Oboje dołączyli do River of Time. Akurat tak się złożyło, że już po nagraniu materiału na płytę obaj gitarzyści postanowili odejść do swojego nowego projektu Ironbound, żeby było ciekawiej – stworzonego z byłym basistą Goddess of Sin, ale na ich miejsce praktycznie od razu weszli dwaj inni gitarzyści – Dawid Holona z Keep on Rockin’ i Froncek, czyli Marcin Frąckowiak, znany z takich kapel jak Stos czy Square Moon, a obecnie też Percival Schuttenbach i Percival. Jako ciekawostkę dodam, że obaj pojawili się na naszym albumie, gdzie wystąpili gościnnie w jednym z utworów: Dawid na gitarze prowadzącej, a Froncek na perce (swoją drogą, ten właśnie utwór, czyli „I Hate You”, od 13 lipca można znaleźć na naszym kanale YouTube).

fot. archiwum zespołu
River of Time, czyli…?
Rzeka Czasu. Tłumaczenie nazwy kapeli zawsze jest problematyczne. W zasadzie większość zespołów na to pytanie odpowiada coś w stylu „bo tak wyszło” albo dorabia dziwne, niepotrzebne ideologie. Często rzeczywiście ma to sens, ale czasem jest po prostu zabawne. Mógłbym powiedzieć, że w naszym przypadku częściowo jest to związane z faktem, że początków można się doszukiwać kilkanaście lat wstecz, a to, co stworzyliśmy, i co jeszcze zamierzamy stworzyć, nie jest przewidziane na rok czy dwa, ale ma długofalowy potencjał. I w zasadzie to prawda. Poza tym zarówno rzeka, jak i czas, są z jednej strony niezmienne i nie do powstrzymania, a z drugiej stale zaskakujące, czasami niebezpieczne. Choć to by było właśnie dorabianie ideologii. Bardziej chodzi o to, co gramy.
Od samego początku ustaliliśmy, że nasz styl to metal – bez przedrostków. Nie zamierzaliśmy i nie zamierzamy zamykać się w jednym określonym metalowym stylu i to słychać na naszej płycie. W utworach można znaleźć zarówno elementy thrash metalu, jak i heavy metalu, hard rocka czy progresji. Najlepiej chyba słychać to w utworach „Revival” i „Dedication”, natomiast „Violator’s Cave” jest bardzo hard rockowy i stanowi nasz hołdem dla muzyki lat 70. i 80. Dzięki temu płyta nie jest nudna, a daje to też ogromne możliwości na przyszłość. Potrzebowaliśmy jednak nazwy, która to wszystko dobrze połączy – nie będzie nas przyporządkowywać do danego stylu i pozwoli na swobodę twórczą. Myślę, że nazwa River of Time właśnie taka jest.
Kilka pierwszych utworów powstało jeszcze w 2003 roku. Od tego czasu pozostały w niezmienionej formie, czy ewoluowały wraz z twoim rozwojem muzycznym?
Zmieniały się na przestrzeni lat. Niektóre uległy drobnym korektom, jak „Bloody Rain”, w którym w zasadzie zmienił się tylko tekst. To najstarszy utwór na płycie, bo powstał tak naprawdę w 2001 roku. Ale pozostałe to już zupełnie inna para kaloszy. Stale coś poprawiałem, dodawałem, usuwałem, uaktualniałem, aż do obecnego kształtu. I bardzo dobrze, że wreszcie te kawałki zostały nagrane, bo podejrzewam, że za chwilę znowu bym w nich kopał. Poza tym nie jest do końca tak, że wszystkie utwory są „stare”. Z puli jakichś 100 kawałków wybrałem kilka, które na ten właśnie album – nasz pierwszy – wydały mi się najodpowiedniejsze. Pozostałe utwory na płycie to zupełnie nowe, „świeże” kompozycje. Myślę, że podobnie będzie na kolejnych albumach.

fot. archiwum zespołu
Wszystkie utwory, które pojawią się na nowym krążku, są w języku angielskim? O czym opowiadają?
Taki był plan od samego początku. Nie ukrywajmy, jest to jednak język uniwersalny, a z polskim trudno przebić się za granicą. Chyba że gra się folk metal, bo tutaj język ojczysty jest jak najbardziej wskazany. My nie gramy folk metalu, a jednak mamy jakieś ambicje zagraniczne. Chciałbym jednak dodać, że absolutnie nie zapominamy o polskich fanach, dlatego trzy utwory z płyty posiadają też wersje polskie. Na samym krążku ich nie będzie, ale zamierzamy je udostępnić później – specjalnie dla Polaków. Poza tym na koncertach w Polsce śpiewam te utwory właśnie po polsku.
Każdy kawałek mówi o czymś innym. Niektóre teksty są mocne, jak w „Mirror’s Edge”, który opowiada o ludziach kreatywnych, z pomysłami, którzy właśnie za to często są gnojeni i wyśmiewani przez tych, którzy sami nie potrafią nic zrobić, bo albo nie mają talentu, albo po prostu im się nie chce. Niestety, często to obserwujemy w naszym kraju (choć nie tylko tutaj). A taki opór, a czasami wręcz wrogość, potrafi zniszczyć, nawet zabić. Ilu świetnych artystów, sportowców lub po prostu społeczników zrobiło wiele świetnych rzeczy, za co spotkali się tylko z hejtem? O tym jest ten tekst. Mówi: „Nie poddawaj się, rób swoje, przyjdzie taki moment, że wygrasz! Znowu cię zgnoili, więc chlejesz do lustra, ale dasz radę i udowodnisz, na co cię stać!”.
Inny przykład to „Dedication”. Ten kawałek można zadedykować wszystkim tym, którzy kiedykolwiek zostali „zrobieni w balona” i za bezinteresowną pomoc odwdzięczono się im tylko kopem w tyłek. Natomiast utwór tytułowy, czyli „Revival”, to podziękowanie dla Anny Rice, autorki mojej ulubionej serii książkowej, czyli „Kronik Wampirów”. Może przyjdzie taki dzień, że Anna Rice usłyszy ten kawałek. Jestem ciekaw opinii! Nie bez przyczyny jest to pierwszy utwór na płycie, od którego wzięła ona nazwę. Tekst, jeśli oddzielić go od tej wampirycznej otoczki i prozy Anny Rice, jest dla mnie bardzo osobisty.
„Revival” znacza powrót, odrodzenie. Właśnie tak postrzegasz ten album i zespół?
Myślę, że właśnie tak to wygląda, bez względu na to, jak patetycznie to teraz zabrzmi. W pewnym sensie album tym właśnie dla mnie jest i traktuję go dosyć osobiście. W utworze tytułowym jest fraza: Revival of my fate – again, back to the game. Powrót do gry to przede wszystkim powrót do muzyki, a zwłaszcza na scenę. To chyba dla mnie taki narkotyk, bez którego nie da się na dłuższą metę żyć. W zasadzie jestem na scenie od 8. roku życia – w tym czasie bywało i źle, i dobrze. Było też trochę porażek, były okresy, kiedy znikałem ze sceny nawet na kilka lat, jednak zawsze wracałem pełen siły i nowych pomysłów. To ważna część mojego życia, którą zawsze uwielbiałem. A żadna muzyka nie daje mi takiego kopa jak metal. Moc, uderzenie dźwięku, ci niesamowici ludzie pod sceną – tego nie da się porównać z niczym innym.
Koncertujecie od 2015 roku i nie raz mieliście już okazję zweryfikować na żywo albumowe kawałki. Z jakim przyjęciem się spotkaliście?
Z bardzo pozytywnym. Czasem problemem jest to, że publiczność nie zna jeszcze tych utworów, ale odbiór jest zawsze na plus. Nawet jeśli ktoś nie bawi się pod sceną, a tylko słucha, to często później podchodzi do nas po koncercie i mówi, że się podobało – To dla nas największa nagroda. Zdarzyło się też parę razy, że zagraliśmy na koncertach stricte folk metalowych i tutaj rzeczywiście mieliśmy na początku obawy, jak zostaniemy przyjęci , bo folk metalu nie gramy, ale okazało się, że te obawy były bezpodstawne. Ludzie świetnie się bawili i również zebraliśmy wiele pozytywnych opinii. Myślę też, że w tym wypadku wiele osób pamiętających mnie z folk metalowego Radogosta było ciekawych, co zaprezentuje teraz River of Time. Podobało się – i to się liczy. Chciałbym więc podziękować moim znajomym z kapel folk metalowych, którzy od początku wspierali RoT i teraz zapraszają nas do wspólnego grania.

fot. okładka debiutanckiej płyty zespołu
Jak przekłada się to na aktualnie prowadzoną zbiórkę funduszy na wydanie płyty?
Projekt crowdfundingowy to eksperyment. Zdecydowaliśmy się na niego po pierwsze dlatego, że po opłaceniu studia z własnych funduszy po prostu zabrakło nam kasy na wydanie albumu, a po drugie – zachęcili mnie do tego znajomi z innych zespołów, między innymi Quo Vadis i Othalan, którzy właśnie w taki sposób zebrali środki na wydanie płyt. Zresztą, niedawno w tym samym portalu crowdfundingowym, czyli OdpalProjekt.pl, zakończyła się zbiórka Othalanów. Nie zdobyli pełnej sumy, ale wystarczyło do wydania płyty. Podejrzewam, że my również nie zbliżymy się do kwoty końcowej, ale każda wpłata to dla nas ogromna pomoc. Dlatego chciałbym zachęcić do odszukania nas na OdpalProjekt.pl i wsparcia. Oczywiście na darczyńców czekają nagrody, w tym albumy „Revival” i inne gadżety.
Jak wspominasz Waszą pracę w studiu? Ten etap prac jest już za Wami?
Zupełnie inaczej pracowało się podczas nagrywania demówki Goddess of Sin w katowickim Alkatrazie, inaczej przy nagrywaniu płyty Radogosta, a inaczej teraz. Praca w studio nie jest łatwa, ale z drugiej strony – na tym to właśnie polega. Niestety, nie obyło się bez problemów, dlatego trwało to aż dwa lata; były to kłopoty niezależne od nas, na które nie mieliśmy wpływu. Najważniejsze, że materiał w końcu trafił do Jarka Toifla, który zajął się masteringiem i wykonał kawał dobrej roboty, dzięki czemu możemy teraz zaprezentować naszym fanom coś, z czego jesteśmy dumni.
Czy planujecie jakieś teledyski?
Owszem, ale tutaj, jak zresztą przy wszystkim, potrzebne są fundusze. Był plan, żeby ewentualną nadwyżkę z projektu crowdfundingowego przeznaczyć właśnie na teledysk, ale już wiemy, że będzie trudno. Teledysk na pewno się pojawi, ale pewnie nieco później. Na razie priorytetem jest wydanie albumu.

fot. archiwum zespołu
Więc kiedy będzie premiera płyty?
Nie chcę jeszcze rzucać konkretnymi datami, bo wiadomo, że termin zawsze może się przesunąć, ale mogę powiedzieć, że planujemy premierę na początku września. Wszystko będzie zależało od wspomnianej wyżej zbiórki oraz czasu, jaki potrzebują tłocznia i drukarnia na wyprodukowanie płyt. Ale póki co trzymamy się mocno tego września i wszystko wskazuje na to, że płyta właśnie wtedy się pojawi. Poza tym, oprócz premiery samego krążka, chcemy też, żeby nasze utwory pojawiły się w dystrybucji cyfrowej, na przykład na Amazonie czy Spotify.
Zaplanowaliście już koncerty promujące Wasz krążek?
Jeśli wszystko uda się tak, jak powinno, to w zasadzie wszystkie nasze koncerty od września będą promowały album. Na sam wrzesień mamy już zaplanowane trzy: w Pszowie, Krakowie i Bańskiej Bystrzycy, a kolejne już są w planie. Na pewno sporo będzie się działo. Po szczegóły zapraszam na naszą stronę riveroftime.pl albo któryś z profili w mediach społecznościowych – zwłaszcza na Facebook’u, gdzie oczywiście jesteśmy najbardziej aktywni.
rozmawiała: Sylwia Chrapek