Mieszczuchy zakładają farmy

Gdy wszyscy przyglądaliśmy się upadkowi Detroit – amerykańskiemu symbolowi pędzącej urbanizacji – nikt nie pomyślał, że to samo miasto stanie się idealną przestrzenią dla prospołecznych działań i nową szansą dla wspólnot sąsiedzkich. W głowach mieliśmy jedynie obrazy opuszczonych w pośpiechu budynków i wizje eksploracyjnych wycieczek po zgliszczach miasta-widmo. Apokaliptyczne sceny zajmowały nas bardziej niż dalsze losy miasta i jego mieszkańców, a filmy w stylu Lost River (2014) Ryana Goslinga  tylko utrwaliły nasze wyobrażenia o zanikającym miejskim życiu „najtragiczniejszego miasta Ameryki”.

aut. Paweł Siodłok, mapa: serwis BING

aut. Paweł Siodłok,
mapa: serwis BING

Tymczasem, wbrew wszelkim pesymistycznym prognozom, Detroit powoli zaczęło odradzać się z popiołów. Rewitalizację opuszczonych przestrzeni zainicjowali sami mieszkańcy. Bez możliwości ucieczki z miasta, bez pracy i środków do życia czy nawet najmniejszych szans na zakup żywności sami zaczęli zakładać ogrody warzywne. Własnymi rękoma przygotowywali leżącą odłogiem ziemię, zdobywali sadzonki oraz nasiona, dbali o rośliny i zbierali owoce swojej pracy. Małe ogródki uprawiane na przydomowych trawnikach i w parkach zmieniły się po czasie w  około 12 tysięcy ogrodów społecznych, które razem tworzą połacie zieleni i czynią Detroit wzorem dla innych amerykańskich miast na drodze do odzyskiwania własnej przestrzeni.

Wielką zasługę w walce o – jak nazwał Detroit Charlie Leduff, autor książki Detroit. Sekcja zwłok Ameryki – „postindustrialny grobowiec” ma organizacja The Michigan Urban Farming Initiative. Członkowie grupy, wspólnie z mieszkańcami miasta, zapewniają sobie świeżą, niezanieczyszczoną żywność. Sporą jej część dostarczają również okolicznym restauratorom. Dzięki codziennej pracy i pielęgnacji swoich upraw mieszkańcy mają pełną kontrolę nad tym, co produkują i jedzą. Uprawiane owoce, warzywa i zioła rosną bowiem swoim naturalnym trybem, bez sztucznych nawozów i pestycydów, mając zamiast tego zagwarantowany naturalny kompost oraz nawadnianie w formie deszczówki. Z kolei ich bioróżnorodność jest często zabezpieczeniem przed niechcianymi insektami i gwarancją bogactwa mineralnego gleby. Lokalność i brak konieczności transportu eliminują dodatkowo potrzebę podnoszenia cen takiej żywności.

Na codziennej uprawie i zbieraniu jedzenia jednak się nie kończy. Na rzecz farm w mieście takim jak Detroit działają zazwyczaj wspólnoty sąsiedzkie, których członkowie nie tylko dzielą się wspólnie wyhodowanym jedzeniem, ale pracują razem, wspólnie jedzą posiłki, wymieniają się swoimi dobrami oraz dzielą wiedzą na temat uprawy i hodowli roślin. Ich wspólny interes wybiega daleko poza konieczność zaspokojenia podstawowych potrzeb, takich jak głód czy troska o swoje zdrowie. Sąsiedzkie spółdzielnie rolnicze – bo tak coraz częściej się o nich mówi – działają nie dla dobra każdego członka z osobna, ale na rzecz całej lokalnej społeczności. Stąd, chociażby w ramach Michigan Urban Farming Initiative, działa darmowa kuchnia dla potrzebujących mieszkańców Detroit, a o tym, jak hodować w miejskich ogrodach owoce i warzywa, uczy się także najmłodszych mieszkańców miasta.

Poza postindustrialnymi przestrzeniami miast takich jak Detroit na całym świecie powstają liczne farmy i ogrody miejskie, które zrzeszają ogromne liczby wolontariuszy działających na rzecz wspólnego dobra. I niezależnie od tego, czy jest to zaniedbany park, czy podwórko w starej kamienicy, bez jakiejkolwiek rekompensaty pieniężnej ochotnicy podejmują się, nierzadko ryzykownej, rewitalizacji. Idealnym tego przykładem jest nieczynne już lotnisko Tempelhof w Berlinie, które przez kilka ostatnich lat było dla berlińczyków wielkim parkiem miejskim z betonowym deptakiem do jazdy rowerem i przestrzenią zieloną do odpoczynku. Dziś na jego terenie działają również ogrody miejskie, w których uprawia się pomidory i sałatę, piecze pizzę w glinianym piecu i hoduje pszczoły. Ogrody dostępne są dla wszystkich i, jak się szybko okazało, doskonale wpisały się one w rekreacyjno-rozrywkowy charakter berlińskiego parku. Jak ważny i „wspólnotowy” jest to projekt, dowiodły również ostatnie wydarzenia związane z innym pomysłem na zagospodarowanie terenu lotniska. Berlińczycy oburzeni planami jego zabudowy zebrali tysiące podpisów, pod wpływem których władze miasta zrezygnowały z poświęcenia parku na rzecz kolejnych blokowisk i handlowych molochów.

Wydaje się wręcz, że dla berlińskich ogrodników miejskich nie ma rzeczy niemożliwych. Miasto, nawet jeśli zabudowane architekturą mieszkaniową i użytkową, pozostaje przestrzenią własną, idealnym podłożem dla kreatywności. Dawne wysypisko śmieci (najbardziej popularny berliński ogród społeczny Prinzessinnengarten), tereny, gdzie niegdyś stał mur berliński (ogród Mauergarten) czy dach centrum handlowego (Klunkerkranich) to potencjalne miejsca spotkań, odpoczynku, zabawy i wreszcie hodowli ekologicznej żywności. Poza Berlinem mankamenty miasta również nie stanowią problemu. Holendrom udało się zagospodarować pod niewielką uprawę roślin i hodowlę kur stary, opuszczony statek portowy. Natomiast w Tokio, w nowoczesnym biurowcu znajdującym się w ścisłym centrum gospodarczo-biznesowym, powstała farma, którą opiekują się pracujący w nim ludzie.

Tymczasem w Polsce zjawisko zakładania miejskich farm dopiero zdobywa sobie sprzymierzeńców. Powoli w większych miastach powstają małe ogrody społeczne, którymi opiekują się tzw. lokalsi oraz działacze miejscy. Swoją pomocą służą im często fundacje, ogrodnicy czy nawet pszczelarze. W Warszawie, na terenie Fortu Bema (obecnie park), działa ogród o tej samej nazwie. Jego twórcy chcą nie tylko tworzyć łąki kwietne i sadzić drzewa owocowe, ale również uczyć dzieci i młodzież, jak dbać o miejską roślinność. Przy warszawskim Teatrze Powszechnym na Pradze działa również ogród, w którym, jak podkreślają pomysłodawcy: …będzie można uprawiać rośliny i uczyć się, jak zmieniać naszą najbliższą okolicę. Jak zazielenić otaczającą nas w mieście betonową kostkę, jak wnieść do naszego otoczenia nie tylko więcej zieleni, ale i jak sprawić, że stanie się ono inspirujące i zachęcające do wspólnych działań sąsiedzkich, do aktywnego życia we wspólnocie, do dbania o ludzi i miejsca w naszym otoczeniu[1].

Podobne inicjatywy mają miejsce w Szczecinie, Poznaniu, Krakowie i na Śląsku. W Siemianowicach Śląskich na osiedlu Węzłowiec powstał ogród społeczny, który może współtworzyć każdy chętny. Z kolei w Katowicach, przy klubokawiarni Drzwi zwane koniem, działa ogród społeczny, który, jak wskazuje sama jego twórczyni, Emilia Makówka, jest miejscem przyjaznym zarówno ludziom, jak i naturze[2]. Nie sposób nie wspomnieć o innych akcjach śląskich, które również przywracają miastu przyrodę, takich jak sadzenie drzew w Katowicach czy akcja Plac na Glanc. One również, choć nie są  farmami miejskimi, tworzą przestrzenie, w których miejska kultura styka się naturą.

Właśnie w tych drobnych spotkaniach zainicjowanych przez człowieka jest zarówno obawa, jak i nadzieja. W strachu przed niezdrową żywnością, kurczącymi się obszarami zieleni i osłabieniem kontaktów międzyludzkich ludzie zapragnęli zatroszczyć się zarówno o własny ogródek, jak i swojego sąsiada. Tworząc małe wspólnoty i działając zgodnie z zasadami dobrych praktyk społecznych, świadomie lub nie uczestniczą w zjawisku, które za kilka lat może być codziennością każdego z nas. Dzięki temu człowiek ma szansę spłacić – przynajmniej częściowo – swój odwieczny dług wobec natury.

korekta: Hanna Colik


[1] http://www.powszechny.com/ogrod-powszechny.html

[2] http://sebastianpyplacz.pl/zrob-sobie-ogrod-terazto-4/


martyna-kleszcz-male

Martyna Kleszcz
Kiedyś studentka filozofii i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim, dziś początkująca zielarka. Od czasu do czasu bywa autorką tekstów o kulturze i filmie. Obecnie stawia pierwsze kroki w tworzeniu tekstów poświęconych ziołolecznictwu.