Nowe szaty króla – recenzja filmu „Król Artur: Legenda miecza”
Co mają wspólnego angielscy kibole i rycerze okrągłego stołu? W swoim najnowszym filmie Guy Ritchie udowadnia, że całkiem sporo. Dwanaście lat po premierze głośnych „Hooligansów” w oparach wojennego kurzu naprzeciw siebie ponownie stają Charlie Hunnam i Geoff Bell. I mimo że autor „Przekrętu” bukuje im bilety do średniowiecznej Brytanii, to panowie widocznie nie zapomnieli o porachunkach na Green Street. Szwindle, drobne wymuszenia, burdy, życie na streecie. Zamiast pasków na dresie skrojona na miarę tunika; zamiast sztachety magiczny miecz; zamiast kumpli ze stadionu Merlin, Pani Jeziora i Mordred. Kosmetyczne zmiany, słowem: Nihil novi sub sole.
Nie wiem, na ile autor „Porachunków” był świadom tego drobnego powinowactwa z filmem Lexi Alexander, jednak idealnie opisuje ono tę obłędną filmową hybrydę, a sama „Legenda miecza” jest niezwykle wymownym mrugnięcie okiem do widzów. Nowe szaty, w które przyodziano rycerzy króla Artura, stanowią właściwie pars pro toto jego kina. Innymi słowy: to Ritchie w pigułce. Z jednej strony otrzymujemy opatrzoną autorską sygnaturą opowieść o drobnych rzezimieszkach pokroju chłopaków z „Porachunków”; z drugiej adaptację literackiego samograja poddaną srogiemu liftingowi.
Przed kilku laty jego Sherlock Holmes ze ścieżek dedukcji zbaczał do zapyziałych londyńskich przybytków, gdzie nie szczędził sił w nielegalnych pojedynkach na gołe pięści. Artur w jego ujęciu nie jawi się wcale lepiej: zanim prawowity dziedzic tronu na dobre osiądzie w Camelocie, zarobi kilka groszy jako alfons, zaliczy przyspieszony kurs kung-fu i spuści solidny łomot szajce Wikingów. Wyłamanie mitów arturiańskich z ram patetyzmu spod znaku magii i miecza wymaga jednak nadzwyczajnych środków.
Nic zatem dziwnego, że „Legenda miecza” cierpi na stylistyczne ADHD. Chronologia? Założenia klasycznego fantasy? A może chociaż ukłon w stronę pierwowzoru? Nie, o tym Ritchie wcale nie myśli. W głowie dzwonią mu tylko celtyckie brzmienia doprawione szczyptą sampli i pulsujących beatów, optuje za scenami akcji żywcem wyjętymi z growej estetyki (szczególnie z serii „God of War”), teledyskowymi przebitkami, a nade wszystko eksperymentowaniem na polu ultra szybkiego tempa akcji. Dorzućmy do tego wszystkiego jeszcze Davida Beckhama na drugim planie, a otrzymamy solidną porcję grochu z kapustą, wielokondygnacyjny mindfuck, jakiego kino dopuszcza się od wielkiego dzwonu. Krzywdzące byłoby stwierdzenie, że Guy Ritchie wymyślił króla Artura na miarę XXI wieku; on przygotował pod uprawę współczesny „arturiański” grunt na wiele dekad do przodu.
Ocena:
Film można obejrzeć w Cinema-City: