„Niech szewc szyje buty, a piekarz piecze chleb” – rozmowa z Maćkiem Bielawskim

Z Maćkiem Bielawskim, autorem „Twardych parapetów” rozmawia Mundek Koterba

M. Bielawski, foto. Roland Okoń

Maciek Bielawski, fot. Roland Okoń

Mundek Koterba: „Twarde parapety” to twój debiut. Buszując po sieci, zauważyłem, że krytycy mają o nim bardzo dobre zdanie. Jedni widzą w „Twardych parapetach” „jedną z ciekawszych książek o latach 80.”, inni określają ją bardziej finezyjnie „małą wielką książeczką”. A jednak wcześniej nie została ona doceniona przez wydawców. W ostateczności zdecydowałeś się na opublikowanie powieści własnym sumptem. Tekst został odrzucony m.in. przez Wydawnictwo Korporacja Ha!art.

Maciek Bielawski: Korporacja Ha!art była w ogóle jedynym wydawnictwem, które odpisało, że nie są zainteresowani drukiem. Zaproponowali jednak, za co wielkie ukłony w stronę Michała Sowińskiego, że mogą zamieścić na stronie kompilację fragmentów. Nie zgodziłem się na to.

Nie chciałeś skorzystać z szansy?

Bardzo chętnie korzystam z różnego rodzaju szans, jednak stwierdziłem, że „Twarde parapety” są tekstem spójnym, który nie obroni się fragmentami. Prezentowanie książki w takiej formie nie miało dla mnie sensu. Nie operuje ona jakąś pojedynczą anegdotą, którą można sobie cytować z pamięci na prywatce, trzeba ją po prostu przeczytać. Wtedy czytelnik dostanie ciekawą, choć dość osobliwie opowiedzianą, przez pryzmat niewielkiego miasta, historię Polski lat 80.

Do ilu wydawnictw wysłałeś książkę?

Nie pamiętam już, do kilkunastu. Odezwało się też wydawnictwo, które może nie jest taką typową „wszystko drukującą, tylko pan zapłaci” firmą, ale jednak trzeba było ponieść koszty. Tak zwane współfinansowanie ‒ autor połowę, wydawnictwo połowę ‒ i książka w księgarni. Jako debiutant wszedłem w ten układ. Ale się posypało…

Co się stało?

Sprawy w sumie szły w dobrym kierunku, była nawet podpisana umowa. Niestety, wydawnictwo nie zaakceptowało okładki Adama Pękalskiego.

Przedstawia ona chłopca z tornistrem.

To jest moim zdaniem genialna ilustracja, dobrze opisuje bohatera żyjącego z ojcem w tle. Z ojcem materializującym się głównie w tym, co zagraniczne, z paczek. Z ojcem mającym stać się wkrótce dla bohatera swoistym ciężarem. Stąd ten tornister z wpisaną weń twarzą. Koleżanka powiedziała, że okładka może implikować jakieś pedofilskie tropy, co było dość zabawne, ale taka opinia była na szczęście odosobniona. Wracając do wydawnictwa: uznano, że okładka jest niesprzedażowa.

Twarde parapety

To znaczy?

To znaczy, że jak wejdziesz do księgarni i zobaczysz na półce „Twarde parapety”, nie wpadniesz na to, żeby po książkę sięgnąć, bo jesteś przyzwyczajony do okładek opartych na zdjęciach ze stocków, jakie niestety dominują na polskim rynku księgarskim. Czytałem ostatnio artykuł o pewnej szwedzkiej „kobiecej twarzy”, która zdominowała w Polsce rynek wszystkiego – od mydła do kursów dobrego życia. Tak sobie pomyślałem, że gdy będę robił dodruk, w miejsce twarzy bohatera włożę tę panią. Ona na pewno pociągnie sprzedaż. Takie twarze są przecież gwarancją sprzedaży. I podobno można to zdjęcie w stocku kupić za niewielkie pieniądze.

Czy wydawnictwo miało jakąś alternatywę?

Oczywiście! Smutny stockowy chłopiec na parapecie. A w tle… zaokrąglone profile okienne rodem z lat 90. Wyglądało na to, że osoba projektująca tę okładkę w ogóle nie przeczytała książki lub – co być może bardziej prawdopodobne – nie wiedziała, jakie okna były w wielkopłytowym budownictwie z lat 70.

To przeważyło szalę?

Tak, rozwiązałem umowę. Zresztą, miałem już wtedy kilka dobrych opinii o książce. I biorąc pod uwagę, że moja koperta w wydawnictwie A czy B leży gdzieś zakurzona, nieotwarta albo nawet została otwarta, lecz zawartość się nie spodobała, bo przecież nie musi się spodobać, stwierdziłem, że sam wydam książkę.

Czasami chyba bywa tak, że po przeczytaniu jednej, dwóch stron czy jednego rozdziału decyduje się, czy czytać dalej, czy odrzucić.

Oczywiście. Myślę, że praca takiego redaktora, który decyduje, czy puścić książkę dalej, czy nie, to bardzo trudne zajęcie, bo przecież dostaje się różne rzeczy, myślę że w większości średniej jakości. Nie wiem, jak zachowałbym się na miejscu takiego redaktora, gdybym dostał na biurko „Twarde parapety”. Może pomyślałbym, żeby przesłać do działu młodzieżowego; a może bym się wciągnął? Trudno powiedzieć – przy takim natłoku maszynopisów trudno czasami wyłowić perełkę. Trzeba mieć intuicję. Nie myślę o swojej książce w kategoriach jakiegoś złotego strzału dla wydawnictwa, ale na pewno jak o książce zasługującej na wnikliwą lekturę. W ogóle zastanawiam się, jaki procent książek debiutantów przysłanych do dużych wydawnictw ukazuje się – ale przysłanych, a nie przyniesionych przez zaufaną panią Krysię na zasadzie „zerknij Staszku na ten tekst, znam człowieka, nie dość, że pomaga babci w ogródku, to jeszcze znalazł czas i świetną książkę napisał, nic zobowiązującego”.

Nie czekałeś na odpowiedzi?

Czekałem. Ale wkrótce przestałem czekać. Nie pisałem maili ponaglających ‒ Dzień dobry, czy mieliście już państwo okazję przeczytać „Twarde parapety”, które wysłałem w ubiegłym roku? ‒ nie lubię tego. Stwierdziłem po prostu, że sam wydam książkę, bo i tak za długo leżała. Miałem fajną okładkę, trzy „blurby”. Prostą sprawą jest wydać książkę… – pomyślałem, żona mnie wsparła i już!

Jednak nie chodzi tylko o to, aby książkę wydać, ale też by dotrzeć z nią do odbiorców. Gdyby nie zbieg okoliczności, że w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Krakowie spotkałem naszego wspólnego znajomego – Janka Bińczyckiego, który dał mi do ręki „Twarde parapety” – pewnie jeszcze długo bym o tej książce nie słyszał. I nie byłoby tego naszego spotkania. Jak więc wygląda kwestia promocji, gdy wydaje się książkę na własną rękę?

Myślę, że jest ona bardzo tradycyjna. Odbierasz książkę z drukarni – dostajesz ważącą ponad trzysta kilogramów paletę pod dom. Szukasz ludzi, którzy pomogą ci te wszystkie książki wnieść na trzecie piętro kamienicy. Znajdujesz, bo akurat na podwórzu obraduje piwny klub dyskusyjny. Cała operacja trwa jakieś dwie godziny, bo panowie nie mają już tyle energii, co przed laty. A później wysyłasz egzemplarze recenzenckie do gazet. I czekasz. Zaniosłem „Twarde parapety” do wrocławskiego oddziału „Gazety Wyborczej”, do Magdy Piekarskiej. Była pierwsza dobra recenzja. Jakiś miesiąc później zrobiliśmy jeszcze wywiad, ale dotyczący bardziej autobiograficznych przeniknięć w książce. W „Newsweeku” ukazał się artykuł Piotra Bratkowskiego. Te dwa teksty dały mi dużo siły i ostateczne przekonanie, że jednak gniota na rynek nie wypuściłem. Zawsze myśli się w takich kategoriach, szczególnie, gdy wydaje się coś samemu.

Recenzji było więcej…

Tak, jest ich sporo. Na przykład tekst Janka Bińczyckiego, na stronie “Ha!artu” zresztą. Zostałem zaproszony do Radia Wrocław Kultura, w Polskim Radiu Wrocław była cała audycja na temat książki. Odbiór bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Uprzedzam twoje pytanie: nie, nie spodziewałem się tego; wszystko, co działo się w kontekście „Twardych parapetów” dało mi ogromną satysfakcję. Wracając do recenzji w prasie – myślę, że do tygodników czy dzienników docierają ogromne ilości książek i jest to takie przeniesienie sytuacji z wydawnictw, gdzie maszynopisy czekają na przychylne oko redaktora. Zdaję sobie z tego sprawę i też nie naciskam: czy dostał pan książkę? Udało się przeczytać? – nie lubię zadawać takich pytań, źle się czuję, bo wydaje mi się, że wywieram presję. Dlatego myślę, że temat promocji to najtrudniejsza rzecz w procesie wydawniczym. Bo wydać, to każdy sobie może…

Ale zainteresować…

Ale zainteresować jest już trudno. Skandal jakiś może by pomógł. W sumie, źle to rozegrałem. Gdybym na przykład został kilka lat przed wydaniem książki youtuberem, nie wiem tylko, o czym mógłbym mówić.? Może o fotografii, trochę się na niej znam… O, mógłbym opowiadać o robieniu zdjęć grupowych, bo bardzo lubię je robić. A musisz wiedzieć, że trudno jest zebrać wszystkich w jednym miejscu, bo niby nikt nie chce, a później wszyscy chcą mieć takie “gruppenfoto”. Tak więc może popularność w kwestii robienia zdjęć grupowych pomogłaby mi w promocji książki. Taki jest teraz rynek przecież.

A spotkania literackie?

Miałem przyjemność być gościem Klary Nowakowskiej we wrocławskich Tajnych Kompletach. W ubiegłym roku Karol Pęcherz zaprosił mnie na festiwal literacki PreTexty do Wałbrzycha. No i jeszcze Świdnicka Środa Literacka prowadzona przez Wojtka Korycińskiego – czyli spotkanie z czytelnikami w rodzinnym mieście. W maju odbędzie się spotkanie z młodzieżą gimnazjalną w Miejskiej Bibliotece Publicznej na wrocławskim rynku.

Tak, tylko cały czas tutaj mówisz o lokalnym środowisku, w którym znacie się między sobą. A czy jakieś inne środowiska, spoza regionu, na przykład uniwersytety zainteresowały się książką? Bo gdyby to było jakieś bardzo duże wydawnictwo, np. Wydawnictwo Literackie, to myślę że za wydaniem książki poszłaby cała machina promocyjna, która czasami nas mierzi, ale jednak zapewnia książce „pokonanie dłuższych dystansów”.

W moim przypadku trzeba było wziąć na siebie rolę „pana od promocji”, który będzie siedział przy komputerze, pisał maila za mailem, pytał… Tak to wygląda. Ja nie mam takiej natury, żeby się dopytywać, drążyć temat. W tej kwestii trochę spasowałem, wierzyłem może, że rozniesie się to innymi kanałami. Na pewno promocja była zaniedbana, a uważam, że książka ma potencjał i gdyby wyszła np. w renomowanym wydawnictwie, które ma kasę na promocję, kontakty w działach kultury wiodących pism, była by bardziej popularna. Albo i nie.

Konkursy literackie. Wydawnictwa zgłaszają swoich autorów na konkursy, co jest kolejnym ważnym aspektem promocji.

To akurat też sam robiłem. Wysłałem książkę m.in. na konkurs im. Witolda Gombrowicza dla debiutantów.

Jesteś więc zarówno pisarzem jak i mecenasem swojej twórczości.

Nie jestem pisarzem. Jestem autorem jednej książki i kilku opowiadań.

Chodzi mi o to, czy ten model bycia zarówno autorem jak i promotorem jest dobrym modelem dla współczesnych pisarzy, autorów?

To zależy od towaru. Jeśli jest to np. muzyka – to bardziej, na szeroko pojętym modelu DIY świat obecnie stoi i tu wychodzą bardzo wartościowe rzeczy – a w dużych wytwórniach albo rzeczy sprawdzone, tzw. klasyki, albo siano typu akustyczny Perfect. Jeśli zaś chodzi o oficyny wydawnicze, które powstały w celu wydania jednej, dwóch książek – to jest to bardzo trudne do ogarnięcia. Muzyka jest inaczej przyswajalna, kwestia kliknięcia w link i już można słuchać. Nad książką trzeba się pochylić w inny sposób – książka wymaga więcej fizycznej uważności, stąd też wszystkie zabiegi związane z jej promocją wydają mi się bardziej angażujące niż w przypadku muzyki. Poza tym, takie upominanie się o recenzję – gdybym był z dziesięć, piętnaście lat młodszy i miałbym trochę więcej przebojowości w sobie, to może by mi się to chciało robić i nie czułbym zażenowania. Stare przysłowie mówi: niech szewc szyje buty, a piekarz piecze chleb. Działania promocyjne wymagają pozaliterackiej energii, wejścia w rolę sprzedawcy.

W rolę, którą nie każdy potrafi czy chce grać. Podobno na początku lat 90. w Krakowie (czego nie pamiętam, ale znam z anegdotycznych opowieści), Marcin Świetlicki miał zwyczaj rozbijać na mieście stragan ze swoimi książkami i w ten sposób je sprzedawał. Jednak od tego czasu sporo wody w Wiśle i Odrze upłynęło… Chyba tego typu pozaliterackie kwestie powinny, tak jak mówisz, trafiać w ręce ekspertów.

Wielu znajomych po przeczytaniu książki zamieszczało o niej informacje na Facebooku. Ciągle to robią. Dzięki temu książka się sprzedaje. Poczta pantoflowa jest jedną z najprężniejszych, mimo że niezbyt zauważalnych na pierwszy rzut oka, metod promocji. Jeśli ktoś, komu ufasz, z czyim zdaniem się liczysz, poleci ci książkę czy film, to raczej sięgniesz po to, niż po jakąś pozycję w księgarni. Nawet jeśli by miała nie wiem jak dobrą, sprzedażową okładkę z „chłopcem siedzącym na parapecie”.

Bardziej ufamy znajomym niż instytucjom, wydawnictwom, fachowcom. To jasne. Dopytywałem tak o tę promocję, bo mam wrażenie, że twoja książka zainteresowałaby może nawet bardziej zwykłych, „niedzielnych” czytelników niż krytyków, blogerów czy profesorów. Ma ona bowiem rzadko chyba dziś spotykaną moc, którą przyrównałem do wehikułu czasu. Przenosi nas do przeszłości, dzieciństwa. Ciebie i twoje pokolenie w lata 80., mnie natomiast w lata 90. Myślę, że w gruncie rzeczy te dwie dekady prezentują bardzo podobny obraz dzieciństwa.

Myślę, że dzieciństwo jest kategorią w dużej mierze ponadczasową. Bez względu na uwarunkowania polityczne, gospodarcze czy społeczne. Stąd w tej książce nie ma polityki. Zresztą wydaje mi się, że byłoby to nieszczere, gdybym nagle zaczął pisać o Solidarności czy o stanie wojennym, bo ja po prostu tego nie odbierałem osobiście. To gdzieś może w tle się przebijało, ale to była ta perspektywa, która mnie – jako dziecka – nie interesowała.

A czy to nie jest tak, że dzieciństwo to kategoria politycznie niewinna?

Jeżeli dziecko nie jest dotknięte bezpośrednimi reperkusjami związanymi np. z wojną, to oczywiście tak. Ale granica jest bardzo cienka, czasem dzieciństwo staje się już właśnie nie ponadczasowe, tylko nacechowane konkretną sytuacją czy wydarzeniem, które je dotknie. Na przykład, gdy giną jego rodzice lub idą do więzienia, albo gdy dziecko musi uciekać z kraju przed wojną. Wtedy jest to dzieciństwo na zupełnie innym poziomie i ja takiego dzieciństwa nie potrafię sobie zaprojektować. Szczególnie, że sam mam dzieci, a z reguły nie lubię obarczać się wyimaginowanymi traumami. To bardzo bolesne dla mnie. Natomiast dzieciństwo bohatera „Twardych parapetów” jest naznaczonym smutkiem czekania, ale z drugiej strony jest w jakiś sposób radosne, sielankowe. Ten bohater odnajduje się przecież w różnych pasjach, jest zwyczajnym, ciekawym świata chłopcem.

W przeciwieństwie do mnie, doświadczyłeś dorastania i w latach 80., i jako nastolatek w latach 90. Czy byłbyś w stanie wskazać jakieś różnice, jeśli chodzi o doświadczenie dzieciństwa w tych dekadach? Mam wrażenie, że nie cezura polityczna roku 1989 jest dla dzieciństwa istotna. Rewolucji dzieciństwa szukałbym raczej gdzieś u progu lat dwutysięcznych, kiedy to dzieciństwo z trybu offline przeszło w tryb online. Wtedy dzieciństwo, które opisujesz w „Twardych parapetach” zostało bezpowrotnie utracone.

Cezura 1989 roku jest niezauważalna, bo ona nie ma bezpośredniego wpływu na dziecko, jego funkcjonowanie w świecie. Dla dorosłych, oczywiście, to np. niemożność swobodnego wyjazdu za granicę, spojrzenia na swój kraj z perspektywy innego kraju. Natomiast dzieci żyją często w swoistej mikroskali, są bardziej zainteresowane tym, co tu i teraz, w pokoju, na podwórku, niż jakimś szerszym spojrzeniem.

A dlaczego w ogóle wybrałeś dzieciństwo jako temat swojej powieści?

Było dla mnie ważne. Poza tym wychodzę z założenia, że jeśli pisać, to na taki temat, który jest ci bliski, na którym po prostu się znasz. Przeżyłem ten czas, było mi łatwiej opowiedzieć tę właśnie historię. Natomiast powstanie książki to już przypadek. Na zasadzie ćwiczenia stylistycznego napisałem pierwszy rozdział, potem drugi i trzeci, żeby przepracować moment wyjazdu ojca, bo sam jestem ojcem.

Czyli twoją intencją na początku nie było napisanie książki? W którymś jednak momencie uznałeś, że to, co piszesz, nie jest tylko formą przepracowania doświadczeń, ale dostrzegłeś w tym wartość literacką. Jak to się stało?

Ta wartość została mi zakomunikowana po pierwszych kilku rozdziałach. Przez żonę, jedną z pierwszych czytelniczek, przez Adama, autora ilustracji, a później, gdy powstała już całość ‒ przez moją profesorkę literatury Joannę Pyszny, a także Radka Wiśniewskiego i wielu innych. Tak mam, że potrzebuję potwierdzeń. Gdyby nie te osoby, nigdy nie zdecydowałbym się na wydanie „Twardych parapetów”.

Czyli dobrzy ludzie zachęcili cię do kontynuacji pisania.

I pomyślałem, że może faktycznie jest to historia warta opowiedzenia, choć przecież nic w niej nietypowego. Takich historii lata 80. wyprodukowały bez liku – często spotykało się rodziny rozbite emigracją, głównie zarobkową. Skupiając się więc na latach 80., musiałem przyjąć sztywne ramy czasowe – od pierwszej do ósmej klasy szkoły podstawowej. Zacząłem grzebać w pamięci. Im mocniej grzebałem, tym dokopywałem się do historii, które mnie zaskakiwały. I gdy już miałem w miarę kompletną listę, zacząłem pisać. Wojtek Koryciński podczas Środy Literackiej zadał mi pytanie, czy wiem, ile rozdziałów ma książka. Nigdy ich nie liczyłem. Okazało się, że jest ich aż dziewięćdziesiąt pięć. Każdy z nich to jeden punkt z listy.

Napisałeś tę książkę w wieku niemal 40 lat. Wcieliłeś się w niej w rolę dziecka, co zresztą wyszło bardzo przekonująco i autentycznie. Czy 40 lat to dobry moment na obudzenie w sobie dziecka?

Nie budziłem w sobie dziecka – aż strach pomyśleć, co by było, gdyby po obudzeniu to dziecko nie chciało pójść spać. Mam już dwójkę dzieci w domu. Kolejne – nie do przejścia. Natomiast wydaje mi się, że udało mi się stworzyć to dziecko na nowo, z jego wrażliwością, językiem, oglądem świata. Od czytelników, szczególnie tych młodszych, dostaję komunikaty, że temat jest ciągle aktualny, bo przecież to, co wydarzało się w polskich, i nie tylko, rodzinach w latach 80., dzieje się i teraz. Spójrz na świat – ludzie z powodów ekonomicznych prowadzą osobne życia, rozjeżdżają się po świecie – było tak w latach 80. i jest teraz. To rozbicie nie ma jednak takiego charakteru jak w latach 80. – o wiele łatwiej można się kontaktować, więc nie ma aż tak dużego rozbicia mentalnego. Jest jakaś, przynajmniej pozorna, więź. Ludzie zjeżdżają się na święta, na weekendy. Dlatego wielu czytelników odnosi historię z książki do jakichś konkretnych sytuacji w swoim życiu czy życia znajomych, rodziny. Odnajdują na nowo te figury rozdzielenia, rozłąki, wyczekiwania i tęsknoty, o czym przecież są „Twarde parapety”.

„Twarde parapety” przypomniały mi, że obiad jedzony u mojego przyjaciela z osiedla zawsze bardziej mi smakował niż ten domowy. A co tobie najczęściej się przypominało w trakcie pracy nad książką?

Można to podzielić na dwie kategorie. Z jednej strony są to jednostkowe doświadczenia, których na co dzień się nie pamięta. Nie pamiętasz na przykład, co jadłeś u kolegi, przypominasz to sobie z konkretną sytuacją. Albo sam do tego docierasz na zasadzie kwerendy, którą robisz w pamięci. Myślę, że każdy ma takie swoje, często intymne, zdarzenia. Natomiast druga kategoria to ludzie. Dla mnie najmocniejszą i najpiękniejszą postacią z książki jest wujek Leszek. Ma złą opinię, bo jest alkoholikiem, nie potrafi zadbać o swoje życie prywatne, rozstaje się z żoną. W ogólnych kategoriach społecznych jest zły, wykolejony, bo nie potrafi sprostać narzuconym przez świat schematom: żona, dziecko, praca. Jemu to się nie udaje, mimo że próbuje. Nie każdemu musi się udawać. Natomiast jest dobrym człowiekiem. A dla głównego bohatera namiastką ojca, kimś bardzo wtedy ważnym i potrzebnym.

Utkwił mi w pamięci – też pewnie z tego powodu, że mój ojciec pracuje na poczcie, a i sam parę lat temu pracowałem – fragment o złej sławie, jaką cieszyła się Poczta Polska. Chodzi o okradanie paczek… Twoja powieść przypomniała mi, że gdzieś dawno temu jako dziecko słyszałem już podobne historie, nie z książek, ale z życia wzięte…

To po prostu wynikało z tamtej sytuacji, że półki sklepowe były puste, a większość towarów na kartki. No i nagle pojawia się na jakiejś tam rozdzielni paczek, zamknięty w pudełko towar. W ogóle nie wiadomo co w tym kartonie jest – ale wiadomo, że jest z Niemiec. Ludzie tego napięcia nie wytrzymywali. Po prostu kradli. Chcieli mieć to, co było niedostępne. Do tego były różne systemy, żeby paczka się zgadzała wagowo. W tym wypadku był to klucz francuski. Taka była rzeczywistość. Nie usprawiedliwiam tych ludzi, ale rozumiem sytuację, która ich po prostu przerastała. Tak jak z rozliczaniem obecnie przez trzydziesto-, czterdziestolatków ludzi, którzy w latach 70., 80. podpisywali różne papiery, bo dostawali jasny komunikat – jak nie podpiszesz, twoja żona może nie wrócić do domu po pracy, albo twojej córce stanie się coś niedobrego. Postaw się więc, jeden z drugim, w takiej sytuacji! Łatwo osądzać ludzi w sytuacjach naprawdę skrajnych, gdy samemu wiedzie się życie komfortowe i bezpieczne.

Chcę też zapytać o trzepak. Pojawia się on dość często w narracjach o dzieciństwie lat 80. i 90., np. w „Jolancie” Sylwii Chutnik. Dziś, w czasach dzieciństwa online, trzepak chyba odszedł do lamusa. Podobnie osiedlowe boiska…

Trzepak był, obok bramy, jednym z głównych miejsc na podwórku. Dziś każdy ma komórkę, siedzi na Facebooku… i marnuje swój czas, przelatuje mu obok to prawdziwe życie, ślizga się po powierzchni informacji. Wszystko jest takie proste, skrótowe. Widzę to po sobie, bo sam jestem mocno uzależniony od komórki i przyłapuję się na odruchowym ślizganiu się po internetowej rzeczywistości. Ten model w tej chwili jest bardzo popularny wśród dzieci. Można z tym oczywiście walczyć, należy rozmawiać – natomiast nigdy nie będziemy mieć zupełnego wpływu na ich życie, bo nie możemy i też nie powinniśmy kontrolować ich w stu procentach. Natomiast wtedy tą „komórką” były po prostu aktywności podwórkowe, te związane właśnie z wychodzeniem na dwór. Siedzenie w bramie, spotkania na trzepaku. Byłeś na OFF Festivalu? Przy głównej scenie jest kilka trzepaków. I zawsze z dużą przyjemnością patrzę na ludzi, którzy czerpią przyjemność z tego, że siedzą na tym trzepaku, słuchają muzyki, wykonują na nim różne czynności – wieszają się na nogach, na rękach. Być może to są właśnie te styczne z latami 80. i 90. Cieszą się te trzepaki dużym zainteresowaniem, ale nie takim narzuconym, że „słuchajcie, koło tej sceny są trzy trzepaki, bawcie się tak, jak się bawiliście w swoim dzieciństwie”. Nie. Ludzie po prostu do nich sami podchodzą, spędzają na nich czas, często nieświadomie. Inne wspomnienie: podróże pociągiem. W książce są dwa rozdziały, gdzie bohater podróżuje. Najpierw krótka podróż ze Świdnicy do Wrocławia, a druga to wyjazd do Niemiec. To już jest zupełnie inny jakościowo pociąg: pachnący, z lepszymi ludźmi, uśmiechniętymi, kolorowymi.

On jest pachnący, lepszy, bo i czasy są inne, lepsze, czy może bohater jest inny?

To jest projekcja bohatera, ponieważ jedzie on do tego upragnionego świata, który zna tylko z paczek, listów i opowieści. Pociąg staje się magicznym, choć jest dokładnie taki jak inne w pociągi Polsce.

Tak się złożyło, że rozmawialiśmy o przeszłości. Tej bliższej i dalszej, ale jednak przeszłości. A co planujesz?

Piszę opowiadania. Kilka jest w sieci, można je przeczytać, np. w „Helikopterze”. Mam już kilkanaście tekstów. Poszukam redaktora. Jeśli okaże się, że warto – to pewnie wkrótce je wydam. Tytuł zbioru już mam – „Doktor Bianko”. To opowiadanie o trudnościach związanych z powrotem do rodzinnego miasta, do bardzo bliskich niegdyś ludzi.

Wrocław, 9 kwietnia 2017.

korekta: Martyna Góra

_______________________________________________________

Mundek Koterba

Mundek Koterba – rocznik ’92, student polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor opowiadania „Kontrowersje wokół budowy pomnika” zamieszczonego w antologii „Flash fiction” (wyd. „Ha!art”). Od czasu do czasu publikuje rozmaitości w różnych miejscach na papierze i w sieci. Systematycznie udziela się w artzinie „Gazeta Musi Się Ukazać”. Gdy nie pisze, tropi ginące ślady subkultury przystankersów. Albo słucha mantr.