Capsule review: „Obcy: Przymierze”
Nie wiecie na co wybrać się do kina w najbliższy weekend? Ułatwię wam wybór. Możecie skreślić z waszej listy najnowszy film Ridleya Scotta „Obcy: Przymierze”. Kolejna część historii o rosnącym w ludzkich ciałach kosmicie, który przy swoich narodzinach wyrywa ludzkie wnętrzności, jest po prostu nijaka. Urok filmu przeminął wraz z postacią Ellen Ripley, która jest bez wątpienia jedną z najtwardszych kobiet w historii kina. Grająca ją Sigourney Weaver, której nie ma w nowym filmie, okazała się niezastąpiona.
W „Przymierzu..” najważniejszą ludzką postacią pozostaje wciąż przedstawicielka płci pięknej, jednak w przypadku Katherine Waterston efekt jest dużo gorszy. Cała obsada nowego filmu Scotta jest zaledwie echem. Bohaterzy są… ale jakby ich nie było, ponieważ aktorzy grają bezbarwnie. W efekcie z całkowitą obojętnością patrzymy na, ilość krwi, jaką tracą podczas spotkania z bezlitosnym antagonistą. Nawet po Fassbenderze można było oczekiwać więcej.
W filmie nie ma napięcia, emocji, dreszczu, niepokoju i uczucia oddechu Obcego na plecach. „Obcy” zawsze kojarzył mi się z klaustrofobicznymi, pełnymi brudu korytarzami. W „Przymierzu” przestrzeń nie odgrywa dużej roli. Muzyka i efekty dźwiękowe są niezauważalne – albo uwydatnione w nieodpowiednich momentach. To, co w poprzednich częściach budowało klimat, tutaj jest nieobecne. W „Obcym” jest mało samego Obcego, a przecież to dla niego widzowie udają się do kina. Podsumowując, „Przymierze” nie jest może najgorszym filmem, jaki ostatnio widziałam; możecie wybrać się na niego do kina. Gwarantuję jednak, że zapomnicie o nim jeszcze zanim przyjdzie następny weekend.
Nasza ocena: