Teatr zachodzącego słońca
Zmierzając do Teatru Rozrywki w Chorzowie na najnowszy musical „Bulwar Zachodzącego Słońca” miałam mieszane uczucia. Z jednej strony obawiałam się rozczarowania, z drugiej jednak miałam nadzieję i dziwne przeczucie, że będzie to spektakl godny uwagi. W końcu powstał na podstawie filmu o tym samym tytule; filmu, który już dawno skradł moje serce. Wychodząc z teatru wiedziałam, że moje nadzieje okazały się płonne, a została jedynie nostalgia.
Można dostrzec, że Teatr podniósł się z kolan po kilku nieudanych produkcjach i wyciągnął z nich lekcje. Co najważniejsze, postarano się o promocję spektaklu, organizując na przykład akcję „Tramwajem do teatru”, która miała na celu zachęcić widzów do zobaczenia najnowszej premiery. Po raz pierwszy od dawna w Teatrze Rozrywki pojawił się również dobry plakat: prosty, a jednak przykuwający uwagę, wykonany przez Aleksandrę Cyrbus z katowickiej ASP. Angażowanie młodych i zdolnych ludzi z regionu cenię, a plakaty i afisze są przecież najlepszą wizytówką przedstawienia.
Oprawa plastyczna musicalu została przemyślana, a jej wykonanie było naprawdę rzetelne. W scenografii najciekawszym elementem był pałac, będący głównym miejscem akcji. Niestety, scenografia była zbyt stateczna — po dwóch godzinach wpatrywania się, nawet najlepszy widok może się znudzić. Choć niewątpliwie Luigi Scoglio wykonał kawał dobrej roboty, wykorzystując maksymalnie możliwości przestrzeni teatru. O tym, że jest to dobry scenograf, mogliśmy się przekonać już w jego pracy do „Producentów”, w których było „na bogato”, a przy okazji dynamicznie.
W filmie i w przedstawieniu akcja rozgrywa się głównie w posiadłości Normy Desmond, dawnej gwiazdy kina niemego, która po latach pragnie odzyskać dawną sławę. Ma jej w tym pomóc scenarzysta, Joe Gillis, który zostaje niejako uwięziony przez nią w złotej klatce i jedynie czasem udaje mu się z niej wymknąć do świata, w którym znajduje prawdziwą miłość.
Świat „Bulwaru” został zaprezentowany w sposób zupełnie odrealniony poprzez abstrakcyjne instalacje i projekcje komputerowe, które stanowiły przerywnik scen w pałacu, ale nie zawsze były zrozumiałe i sensowne, na przykład sceny w basenie lub pokaz fragmentu arcydzieła kina niemego, czyli „Męczeństwa Joanny d’Arc”. Wydaje się, że reżyser (Michał Znaniecki) chciał pokazać wybitne aktorstwo, ale mógł do tego wykorzystać swoich aktorów, a nie wyjęte z kontekstu wizje, które nie mają większego sensu w odniesieniu do scenicznej historii. Niezwiązanych z narracją wątków można znaleźć więcej (na przykład komiczna szamotanina postaci granej przez Artura Święsa z manekinem). Możliwe, że nie byłyby one tak drażniące, gdyby nie fakt, że wydłużały fabułę do granic możliwości, a spektakl zaczynał być nużący niczym scenariusz Normy Desmond.
Flagowym punktem spektaklu była muzyka, należy się więc jej dokładna analiza. Uwagę warto zwrócić na przenikanie się dwóch motywów muzycznych, będących wobec siebie kontrapunktami. Zostały one uwydatnione w pierwszej części musicalu, wprowadzając słuchacza w trans. Grana melodia stroniła od typowej w tego rodzaju sztukach cukierkowej kantyleny. W drugiej części orkiestra zeszła na dalszy plan, ustępując miejsca aktorom. Warto docenić perfekcyjne wykonanie partii orkiestry — dzięki niej motyw przewodni towarzyszył widzowi przez cały spektakl.
Kwestią sporną spektaklu pozostaje aktorstwo. Na pierwszym planie mamy dwoje aktorów, Marię Meyer i Artura Święsa. Widzowie mogą ich kojarzyć dzięki charakterystycznym kreacjom na śląskich scenach. Choć pod względem wizualnym pasują do ról, nie oznacza to wcale, że zagrali najlepiej. Maria Meyer jako Norma Desmond odegrała swą rolę przekonująco, a umiejętnościami wokalnymi udowodniła, że wie, co robi na scenie od dobrych kilkudziesięciu lat. Natomiast Artur Święs, który na deskach Teatru Śląskiego nieraz udowodnił swój dramatyczny warsztat, kreując Joego Gillisa wyróżnił się jedynie nie najlepszym warsztatem wokalnym.
Pomimo że główny duet zagarnął większość scen, do mnie bardziej przemówiła drugoplanowa rola Wioletty Białk (Betty Schaefer), która swoim wdziękiem i ciepłym wokalem uprzyjemniła cały wieczór. A jak grała u boku cudownych, niezawodnych tancerzy Teatru Rozrywki! W połączeniu z niezastąpioną orkiestrą, był to momentami spektakl idealny… Były to niestety jedynie krótkie chwile szczęścia w smutnej opowieści o latach minionej sławy. Choć da się wskazać wiele zalet spektaklu, coś jednak poszło nie tak… Może zabrakło wizji końcowej? Może aktorzy mieli gorszy dzień? A może po prostu na tyle stać Teatr Rozrywki? Tradycji stało się zadość: ukłonom towarzyszył aplauz publiczności, tej samej publiczności, która na moich oczach przysypiała i gadała ze znudzenia. Pomijam osoby, które wyszły po pierwszym akcie. Ich zachowanie nie dziwi — sama nie wierzyłam, że dotrwam do końca bez opadających powiek. Kilka razy zdarzyło mi się „oglądać” z zamkniętymi oczami, słuchając jedynie muzyki i dialogów. Na szczęście nie przegapiłam zupełnie nic, bo sceny były na tyle długie, monotonne i przewidywalne, że gdybym nawet wyszła coś zjeść, pewnie wróciłabym do tego samego wątku.
Dziwi mnie to niezmiernie, bo ze znudzenia zaczęłam wspominać z nostalgią chwile, kiedy oglądałam w tych murach „Producentów”, „Our House” czy „Przebudzenie wiosny” i podziwiałam kondycję aktorów, energię zarażającą wszystkich wokół, dynamiczne zmiany czy scenografię, która zmieniała się tak płynnie, że nawet nie wiedziałam kiedy. To było raptem kilka lat temu, a po tamtym teatrze nie ma już praktycznie śladu. Najbardziej w „Bulwarze” brakuje porywających songów, czyli tego, co w musicalu jest podstawą. Choć muzycznie bardzo dobre, pod względem tekstowym ubogie, złożone z pojedynczych haseł powtarzanych do znudzenia jak zacięta płyta. Niestety, w drodze do domu nie było czego podśpiewywać pod nosem.
Nasza ocena:
Korekta: Sylwia Klonowska
„Bulwar Zachodzącego Słońca”
Teatr Rozrywki
Muzyka: Andrew Lloyd Webber
Scenariusz i teksty piosenek: Don Black & Christopher Hampton
Przekład: Lesław Haliński
Reżyseria: Michał Znaniecki
Choreografia: Inga Pilchowska
Scenografia: Luigi Scoglio
Kostiumy: Magdalena Dąbrowska
Kierownictwo muzyczne: Jerzy Jarosik
Kierownictwo wokalne: Ewa Zug
Wizualizacje: Bogumił Palewicz
Natalia Stryj – w skomplikowanym związku z kulturoznawstwem na Uniwersytecie Śląskim. Pasjonatka teatru dramatycznego, która coraz częściej szuka zachwytu w innych dziedzinach sztuki. Cały czas poszukuje swojej ścieżki błądząc po nocach w towarzystwie muzyki. Wieczna idealistka, która sarkazmem próbuje przykryć swoją wrażliwość.