Zagubieni i poszukujący – relacja z 10. Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Netia Off Camera 2017

Off Camera niewątpliwie potrafi rozpieszczać swoich widzów. Fani kina niezależnego mogli w tym roku przebierać w filmach skatalogowanych w dziesięciu sekcjach tematycznych, m.in. Odkrycia, Festiwalowe hity, Amerykańscy niezależni, Aż po grób, Ludzie to fikcja? Najwięcej emocji wzbudzały pokazy w ramach Konkursu Głównego ,,Wytyczanie drogi” oraz Konkursu Polskich Filmów Fabularnych.

Jak co roku festiwal wyruszył w plener: wieczorne seanse pod chmurką na Placu Szczepańskim, nad Wisłą, na barce czy dachach krakowskich kamienic to dobra alternatywa dla ciemnej sali kinowej – o ile nie pada deszcz. W razie nieprzychylnej aury można zawsze schować się w klubie ZetPeTe na Dolnych Młynów. Tam co noc odbywały się koncerty w ramach Off Sceny. W dzień centrum wydarzeń stanowiło natomiast Miasteczko Festiwalowe na Placu Szczepańskim, oferujące darmowy popcorn, konkursy czy spotkania z osobami działającymi w branży filmowej. Mówiąc krótko: było w czym wybierać.

"Butterfly Kisses" , fot. materiały prasowe

„Butterfly Kisses” , fot. materiały prasowe

Najważniejszym punktem programu był oczywiście Konkurs Główny. Większość prezentowanych w nim pozycji jawiła się jako wielka niewiadoma: nieznane nazwiska, niewiele mówiące tytuły. Spośród kandydatów wyróżniał się tylko jeden film, nagrodzony już m.in. w Gdyni czy Locarno – ,,Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego. Powiedzmy sobie szczerze, że w obliczu dotykającego do żywego dzieła traktującego o dramatycznych losach rodziny Beksińskich, zrealizowanego na najwyższym poziomie formalnym i merytorycznym, inne propozycje konkursowe wydawały się letnie lub co najwyżej udane. Werdykt jury w składzie Agnieszka Holland, Dante Ferretti i Emma Tillinger Koskoff nie mógł być więc inny: ,,Ostatnia rodzina”, oprócz Krakowskiej Nagrody Filmowej, 100 tysięcy dolarów i grantu w wysokości 1 miliona złotych, wyjechała ze stolicy Małopolski bogatsza o jeszcze jedno cenne wyróżnienie – Nagrodę Publiczności.

"Butterfly Kisses" , fot. materiały prasowe„Butterfly Kisses” , fot. materiały prasowe

Choć nie jest moim celem tworzenie rankingu, to na drugim miejscu bez cienia wątpliwości wymieniłabym ,,Butterfly Kisses” Rafała Kapelińskiego, nagrodzone także przez Jury Młodzieżowe. Reżyser, od ćwierćwiecza mieszkający i tworzący w Wielkiej Brytanii, powrócił do kraju z filmem uhonorowanym Kryształowym Niedźwiedziem na Berlinale. Wydaje się, że w ten sposób o pedofilii jeszcze nikt nie opowiadał. Jake (Theo Stevenson), chłopak z angielskiego osiedla, dnie spędza z kumplami-playboyami, a wieczorami walczy z własnymi demonami. Kapeliński przygląda się tutaj ciemnej stronie dojrzewania, przypisując nastolatkowi powszechnie nieakceptowane skłonności – seksualną fascynację dziećmi. Utrzymany w onirycznej atmosferze, zamykający paletę barw w czerni i bieli, pochłaniający widza muzyką organową z okazjonalnym beatem Die Antwoord, ,,Butterfly Kisses” radykalnie odcina się od brytyjskiego kina społecznie zaangażowanego. Nie ucieka w tanie moralizatorstwo, a pokazuje jedynie wycinek z życia zagubionego chłopaka, nie oskarżając go, ale i nie usprawiedliwiając.

"Rana", fot. materiały prasowe

„Rana”, fot. materiały prasowe

Wszystkich bohaterów filmów konkursowych można uznać za zagubionych, biernych, niepewnych, „ludzkich” w swoich ułomnościach. Podobnym tabu, jak pedofilia na angielskim blokowisku w ,,Butterfly Kisses”, jest homoseksualizm w jednej z wiosek RPA. ,,Rana” Johna Trengove’a, która przyjechała na Off Camerę prosto z amerykańskiego Sundance, to swoisty iloczyn oscarowego ,,Moonlight” Barry’ego Jenkinsa i ,,Tajemnicy Brokeback Mountain” Anga Lee. Na tle brutalnego, ale przecież świadczącego o ,,prawdziwym męstwie” rytuału obrzezania młodych chłopaków, rozgrywa się pojedynek o dominację, rozpisany na dwóch opiekunów i uczestnika. Kwanda (Niza Jay Ncoyini), odkrywając sekret Xolaniego (Nakhane Toure) i Viji (Bongile Mantsai), wdaje się w pełną napięcia grę, próbując jednocześnie skłonić starszych do życia w zgodzie ze sobą. ,,Rana” to wirtuozeria w balansowaniu między kontrastami: kipiącą testosteronem grupą Nowicjuszy i ich wulgarnymi rozmowami o seksie a ,,niemęską” relacją dwóch dojrzałych mężczyzn; opowiadaniami ludowymi a słuchaniem muzyki z iPhone’a w samochodzie. Strona wizualna znakomicie współgra tutaj z historią: zbliżenia, kompozycja kadru stwarzająca wrażenie ciasnoty czy zachowane w niskim kluczu oświetleniowym sylwetki bohaterów, oddają ich wyobcowanie i osamotnienie, ale i potrzebę bliskości, stworzenia intymnej relacji.

"Rana", fot. materiały prasowe

„Rana”, fot. materiały prasowe

O taką właśnie więź bez wahania walczy Giulia (Sara Serraiocco) w ,,Worldly girl” (Nagroda Specjalna w Wenecji) Marco Danieliego. Odchodząc ze wspólnoty Świadków Jehowy, do której należy jej rodzina, i decydując się na związek z pracownikiem fabryki ojca, staje się tytułową ,,światową” dziewczyną. W rozumieniu współwyznawców oznacza to kogoś ze Świata, spoza Kościoła, a więc niebezpiecznego i nieakceptowanego przez grupę wiernych. Same imiona kochanków są tutaj znaczące: Libero z łaciny to ten, który uwalnia, wyzwala (z sideł ograniczającej religii), imię bohaterki nasuwa natomiast skojarzenie z Szekspirowską Julią. Odniesienie do najsłynniejszej miłosnej tragedii nie jest być może całkowicie bezpodstawne, ale zdecydowanie krzywdzące dla dzieła angielskiego dramatopisarza. ,,Worldly girl” szybko przechodzi bowiem w tkliwy melodramat i teen movie w jednym, zamiast wykorzystać nieoczywisty i interesujący wątek funkcjonowania w religijnej społeczności, przez wielu uznawanej za sektę. Od momentu, w którym Giulia poznaje typowego bad boy’a (Michele Riondino) i ucieka z domu, a jej chłopak (obowiązkowo po odsiadce w więzieniu za narkotyki) wraca do handlu dragami, całość zaczyna się, kolokwialnie mówiąc, sypać, i niczym już nie zaskakuje.

"The Worldly girl", fot. materiały prasowe

„The Worldly girl”, fot. materiały prasowe

Schematy powiela też ,,Brud”, drugi film pełnometrażowy słowackiej aktorki Terezy Nvotovej. Lena (Anna Rakovska), zgwałcona we własnym domu podczas korepetycji udzielanych przez lubianego powszechnie nauczyciela, zamyka się w sobie. Tytułowy brud odnosi się właśnie do tego incydentu i ma charakter metaforyczny, ale zgodnie z hasłem na plakacie promującym nie może być po prostu washed away. Finał to odpowiednie zadośćuczynienie zarówno ofierze przemocy seksualnej, jak i widzowi kibicującemu jej walce o przywrócenie godności. Przy okazji Nvotová zgrabnie zaznacza różnice w rozmowach o seksie czy samobójstwie przed i po traumatycznych wydarzeniach, jakimi były brutalna napaść na Lenę i późniejsza śmierć współlokatorki. Zmiana uwidacznia się także w podejściu do, wydawałoby się nieszkodliwego, oprawcy; wcześniej był to przecież obiekt westchnień przyjaciółki i godny podziwu trener w oczach brata.

"The Worldly girl". fot. materiały prasowe

„The Worldly girl”. fot. materiały prasowe

Lena przebyła wewnętrzną wędrówkę, aby osiągnąć spokój, tak jak architekt z nagrodzonego w Sundance ,,Pop Aye” Kirsten Tan wyruszył w pieszą wędrówkę do krainy młodości. Ku zaskoczeniu przechodniów mężczyzna podróżuje ze słoniem, w którym na ulicach Bangkoku rozpoznał towarzysza przygód z dzieciństwa. Absurdalny punkt wyjścia w miarę upływu czasu zdaje się być coraz bardziej przekonujący. Wtedy Pop Eye (Penpak Sirikul) jawi się już nie jako szaleniec, a człowiek złamany, tęskniący za beztroską, czujący się jak zbędny element zarówno w małżeństwie, jak i w pracy. Punkt kulminacyjny wyprawy, podający jednocześnie w wątpliwość jej sens, nie zbija go z tropu, a odyseja kończy się pomyślnie. Podobny nostalgiczny i powolny charakter wytworzył się w ,,Columbusie” Kogonady. Poza rozmowami i spacerami od jednej architektonicznej perełki do drugiej niewiele się tu dzieje, a jednak budująca się stopniowo relacja między Casey (Erin Allegretti) i o dwadzieścia lat starszym Jinem (John Cho) wystarcza, aby zaintrygować widza. Kogonada celnie uwypukla kontrasty między postaciami, a pouczające dla dwóch zagubionych życiowo jednostek spotkanie wpisuje w wysmakowaną wizualnie całość. Pozostawiając kamerę statyczną, pozwala bohaterom ukazywać się i znikać w kadrze, a czasem podgląda ich tylko w lustrze.

"Pop Aye", fot. materiały prasowe

„Pop Aye”, fot. materiały prasowe

Bohaterowie trzech ostatnich filmów z finałowej dziesiątki to postaci zdefiniowane przez stratę. Tytułowa ,,Jean of the Joneses” (w tej roli Taylour Paige) przy okazji śmierci dziadka, którego wcześniej nie znała, odkrywa rodzinne tajemnice; na jaw wychodzą wówczas pretensje, żale i kłamstwa. Okazuje się, że jej babka, matka i ciotki, choć nieustannie drą ze sobą koty, są w istocie podobne i popełniają te same błędy: nie pozwalają ojcu widywać się z dziećmi, rozstają się z partnerami, zachodzą w ciążę z nieodpowiednimi mężczyznami (niech za motto posłużą tutaj słowa jednej z bohaterek: Dzieci to koszmar, ale lepsze żywe niż martwe). Ostatecznie jednak film Stelli Meghie to świeże połączenie gorzkiego dramatu, poczucia humoru i energii płynącej z temperamentnych kobiet nazwiskiem Jones.

"Pop Aye", fot. materiały prasowe

„Pop Aye”, fot. materiały prasowe

Równie buńczuczna wydaje się główna postać z ,,A Date for Mad Mary” Darrena Thorntona, która po kilku miesiącach spędzonych w więzieniu wraca do rodzinnego miasteczka. Ku jej niezadowoleniu zmieniło się więcej niż przypuszczała: przyjaciółka wkrótce wychodzi za mąż, a znajomi nie chcą już co wieczór upijać się i szaleć w klubach. Po niespodziewanej konfrontacji z byłą ofiarą jej wybuchowej natury, Mary (Seána Kerslake) również postanawia dorosnąć. Losy dziewczyny niespecjalnie jednak angażują, a charakter postaci skutecznie utrudnia sympatyzowanie z nią. Większych emocji nie wzbudza też historia tytułowego ,,Dayveona” (w tej roli Devin Blackmon) Ammana Abbasiego, próbującego odnaleźć się po śmierci starszego brata i wstępującego do miejscowego gangu. Utrzymane w ciemnych barwach zdjęcia operatora Dustina Lane’a, uhonorowane specjalnym wyróżnieniem na Off Camerze, raczej utrudniają odbiór; utrwalają dystans między widzem a filmem i sprawiają wrażenie ukrywania niedociągnięć inscenizacyjnych czy umiejętności aktorskich. Owa taktyka broni się jednak w scenie szaleńczej ucieczki z miejsca włamania, oddając na ekranie adrenalinę płynącą w żyłach bohaterów. ,,Dayveon” w ostatecznym rozrachunku jednak przede wszystkim nuży, nie pozwalając należycie wybrzmieć dramatowi nastolatka.

"A date for Mad Mary", fot. materiały prasowe

„A date for Mad Mary”, fot. materiały prasowe

Parę lat temu wychodząc z kina po kolejnym seansie w ramach Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, przypadkiem usłyszałam (w moim mniemaniu trafną) diagnozę programów tego typu wydarzeń. Mężczyzna między jednym a drugim zaciągnięciem się papierosem powiedział, parafrazując i pomijając wulgaryzmy, że filmy na festiwalach to w osiemdziesięciu procentach gniot, a w dwudziestu – przeciętniaki i arcydzieła. Nie inaczej było w tym roku z Off Camerą. Bez wątpienia filmami, które faktycznie ,,wytyczyły drogę” zgodnie z maksymą Konkursu Głównego, są ,,Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego i ,,Butterfly Kisses” Rafała Kapelińskiego. Jedno jest pewne: po takim maratonie filmowym trudno jest wrócić do normalnego trybu życia. Dzień bez co najmniej trzech filmów, dobrych czy złych, wydaje się przecież dniem straconym! Teraz pozostaje tylko czekać niespełna rok na kolejną edycję Off Camery i ostrzyć sobie zęby na, miejmy nadzieję, dzieła kina niezależnego.