Z notatnika festiwalowicza – Polskie ścinki, czyli relacja z Kina na Granicy
Powinnam to przewidzieć. Przecież zwykle, jeśli coś planuję, a plan zakłada rzecz nadzwyczaj konkretną, to z pewnością będę musiała się z tym czymś czule pożegnać. W zapowiedzi Kina na Granicy entuzjastycznie wskazałam swoje wybory repertuarowe, by ostatecznie zobaczyć zupełnie inne filmy.
Nie obejrzałam zbyt wielu czeskich czaso-umilaczy ani nie nadrobiłam zaległości w kinie polskim. Filmy, które odbyły już tournée po kinach ominęłam i skusiłam się na premierowe bądź przedpremierowe seanse. By statystyka nie wykazała zera absolutnego postanowiłam choć w jednym przypadku iść w zaparte. Zobaczyłam „Miłość w Mieście Ogrodów”.
Ogródki metropolitalne
Katowiczanom Miasto Ogrodów kojarzy się jednoznacznie z boomem kulturalnym Śląska, który nastąpił wraz ze staraniami miasta o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Teraz, kiedy cały kraj ekscytuje się naszymi imprezami kulturalnymi, lokalnymi gadżetami i nową architekturą, my uczymy się, jak do tej sytuacji podejść krytycznie, a „Miłość w Mieście Ogrodów” skupia w sobie jak w soczewce większość lokalnych problemów: funkcjonalność miejskiej przestrzeni i ich walor raczej prestiżowy niż funkcjonalny.
To owoc współpracy Adama Sikory, uznanego operatora i wykładowcy WRiTv w Katowicach, oraz Ingmara Villqista, historyka sztuki i dramatopisarza, związanego z tą samą uczelnią. Panowie stworzyli film, w którym Katowice jawią się jako mekka artystów, nowoczesna metropolia oferująca dobry pieniądz za, jak to się mówi, robotę w kulturze. To już kolejny po „Zbliżeniach” Magdaleny Piekorz film, w którym eksponuje się środowisko artystyczne w sposób zupełnie utopijny, a z drugiej strony ultra-konserwatywny. Promocyjne szaleństwo po raz kolejny doprowadziło do tego, że zainwestowano pieniądze, by na dużym ekranie pokazać na raz wszystko to, co Katowice mają (podobno) najlepszego do zaoferowania: nowe budynki NOSPR-u i Muzeum Śląskiego, lokalną scenę muzyczną (The Dumplings), hipsterskie kawiarnie i dziwne, sterylne przestrzenie.
Ta pocztówkowość nie jest jednak największym problemem „Miłości w Mieście Ogrodów”. To przede wszystkim potwornie źle napisany film: z płaskimi postaciami, teatralnymi (w złym tego słowa znaczeniu), drętwymi dialogami i paradoksalną strukturą, której kryminalny początek – potrącenie po pijaku tańczącej na drodze pary i ucieczka z miejsca wypadku – nie ma żadnego rozwinięcia. Choć po tytule spodziewałam się raczej miejskiego musicalu, to film przedstawia coś zupełnie innego: rozkład małżeństwa, w którym architekt (Ireneusz Czop) marzy o namiętnym seksie (od tyłu, oczywiście!) z młodą i ambitną baletnicą (Michalina Olszańska), a jego żona kuratorka (Urszula Grabowska) nie może opędzić się od adoratorów. Czyżby miłość w Mieście Ogrodów to była (hohoho) ironia?
Szatańska wiksa
Nie zamierzałam iść do kina na nowy film Katarzyny Rosłaniec. Trudno jednak nie skusić się na seans, przeglądając na Filmwebie oceny znajomych, którzy kreatywnie odnoszą się do tytułu: „Szatan kazał spierdzielać z kina”; „Szkoda, że nie zakazał kręcić”.
I rzeczywiście – to zaledwie półka wyżej od filmu Sikory i Villqista. Reżyserka ma wyczucie kompozycji kadru – film jest frenetyczny i zapowiadany jako zbitka luźnych scen, które ułożone w inny sposób opowiadałyby tę samą historię. Świadomy rwanego charakteru prezentuje coś na kształt Story na Snapchacie. I ma to swój urok.
„Szatan kazał tańczyć” nie wywołuje więc facepalmu, nie żenuje grą aktorów, nie męczy słowami przez nich wypowiadanymi. Problem pojawia się na poziomie wizji Rosłaniec, która twierdzi, że wie, jakie jest młode pokolenie polskich mieszczuchów aspirujących do (znów!) wyżyn artystycznych swoją nowoczesną sztuką. W prezencie od Rosłaniec dostajemy stereotypowy przegląd różnego typu miejskich aktywistów, wciągających kreski na imprezach i uprawiających (znów!) dużo seksu. Dodajmy do tego Instagramową kulturę „carpe diem, bitch!”, modne ciuszki, warszawską nonszalancję i voilà – oto kolejny obraz odurzonych kapitalizmem i kokainą dwudziestolatków.
Z jak związek, z jak zwierzęta
Wydawałoby się, że chociaż „Zwierzęta” będą kołem ratunkowym dla tych widzów, którzy obejrzeli już większość polskich filmów. Ne knedlíky! Dzieło Grega Zglińskiego to nieudana narracja schizofreniczna, z typowymi dla kina surrealistycznego kliszami: podwojonym światem, pętlami czasowymi, portalem za zamkniętymi drzwiami. Opowieść o małżeństwie, które na rok wyjeżdża do domku w górach, by odbudować swój związek, przeradza się w paranoidalną historię kobiety, która percypuje jakby dwa różne światy i żyje na kilku poziomach czasowych. Ostatecznie zupełnie zmęczyło mnie tropienie śladów i selekcja symboli, na które mam zwrócić uwagę, by nacieszyć się w finale nagrodą za rozwiązanie zagadki. Po wielu latach podobnych eksperymentów trudno ekscytować się samą tylko dziwnością filmu.
Remedium z archiwum
Basta – rzekłam, by zachować swoje zdrowie i pasję do kina. Cieszyński przegląd to nie tylko polskie filmy najnowsze. Zajrzałam do programu, by wybrać co nieco z obfitej oferty polskich klasyków. Nie zawiodłam się! No, chyba że frekwencją.
Na pokaz „Dantona” w pierwszy dzień Przeglądu przyszło może 20 osób. Nic dziwnego – kinomaniacy dopiero późnym popołudniem dobili do Cieszyna (zapewne słynnymi pomarańczowymi pojazdami słynnego przewoźnika). Szkoda mi było jednak niezmiernie, bo film to zaiste wspaniały i koniecznie do oglądania na dużym ekranie. Osobowościowy bardziej niż ideologiczny konflikt, rozegrany na Robespierre’a (Wojciech Pszoniak) i Dantona (Gérard Depardieu) wybrzmiewa z siłą w każdej bez wyjątku scenie. Z wypiekami na twarzy obserwowałam pojedynek racji dwóch charyzmatycznych przywódców, którzy zaprzęgli wszelkie możliwe środki tylko po to, by postawić na swoim. Choć Robespierre i Danton na ekranie spotykają się tylko raz, to konfrontacja ta stanowi kulminację wszystkich ich wcześniejszych i późniejszych starć. Jest to zresztą scena wybitnie zagrana i wyreżyserowana – z odczuwalną fascynacją reżysera zarówno charakterami, jak i fizycznością postaci. Aż w napięciu wstrzymałam oddech, kiedy Danton nalewa przeciwnikowi wina po sam brzeg kieliszka, a Robespierre z klasą unosi go i dystyngowanie upija jego nadmiar. Mężczyźni się rozchodzą i już wiemy, że dojdzie do walki. Ideały rewolucji francuskiej upadają tu na łeb na szyję, co świetnie oddają kostiumy i scenografia – przekrzywione peruki na głowach władzy, brudne ubrania i zdemolowany Paryż.
Pokaz filmu był częścią retrospektywy Allana Starskiego, słynnego autora scenografii do filmów Romana Polańskiego i Wajdy, w tym zapomnianej, a świetnej „Smugi cienia” na podstawie prozy Josepha Conrada. A nie był to jedyny film wyciągnięty z głębokiego archiwum polskiego kina. Eksperymentalna „Gra” Kawalerowicza, przaśny „Dzięcioł” Jerzego Gruzy czy wreszcie duszne „Mniejsze niebo” Janusza Morgensterna to filmy, o których trudno pomyśleć, wybierając film na piątkowy wieczór. Są to tytuły nieoczywiste, zepchnięte przez historię na ubocze, a jednak dały mi dużo więcej radości i dostarczyły więcej refleksji, niż wszystkie omówione wyżej nowości. Organizatorzy i kuratorzy Kina na Granicy zawsze dbają o równowagę i nie można narzekać na brak klasyki w programie Przeglądu. Szkoda tylko, że tak niewiele osób wybiera te seanse.
P.S. No i proszę. W tym roku nie ma nic o niewygodnych krzesłach. Człowiek to jednak sam siebie czasem zaskakuje.