Ta Solidarność, ta rewolucja
Zacznę od gdybania. Co by było, gdyby Anna Walentynowicz była mężczyzną? Czy stał(a)by na czele „Solidarności”, a później był(a) pierwszym prezydentem III RP? Kto wie… Czym wszak różniła się od Lecha Wałęsy w czasie strajków w Stoczni oprócz płci i bezkompromisowości? To Walentynowicz wraz z innymi dziewczynami – Aliną Pieńkowską, Ewą Ossowską i Henryką Krzywonos ‒ zatrzymały wezwanych do zakończenia strajku robotników (Krzywonos zatrzymała „strajkujący” tramwaj). Robotnicy posłuchali wtedy kobiet, a nie szefów zakładowej komisji.
To spontaniczne i nieskoordynowane działanie kobiet doprowadziło w efekcie do podpisania porozumień sierpniowych. Nie trzeba też przypominać, że bezpośrednią przyczyną rozpoczęcia protestów robotniczych było zwolnienie z pracy właśnie Walentynowicz. Czy to więc kobiety doprowadziły do zwycięstwa „Solidarności”, karnawału, w którym jednak najlepiej bawili się mężczyźni? Ten mit „kobiet walczących”, jak zresztą wszystkie inne mity, jest nieco uzurpujący. Dobrze jednak wiemy, jak wielką rolę w społecznych rewolucjach odgrywa awangarda – inicjatorzy i przewodnicy przemian. Wymienione tu kobiety z pewnością były nie tylko takimi inicjatorkami, przewodniczkami, ale i działaczkami, wiecowymi mówczyniami z wystarczającą charyzmą, by skupić wokół siebie robotników. Były też, a może nawet bardziej, pozytywistkami ‒ i co niestety charakterystyczne dla pozytywistek – swoją mrówczą pracą u podstaw nie wykuły sobie mitu na miarę romantycznych przywódców Wałęsy czy Kuronia…
Romantyczni bohaterowie „Solidarności” zmieniają się w zależności od politycznego układu, o czym właśnie się przekonujemy. Wciąż jednak są to bohaterowie, a nie bohaterki. Dlatego pomimo mojej nieufności wobec mitologizacji historii, uważam książkę Marty Dzido „Kobiety Solidarności” za ważne literackie wydarzenie, któremu nie można nie poświęcić chwili uwagi. Szczególnie że opowiedziane przez autorkę kulisy powstawania książki i niewyściełana różami ścieżka prób dotarcia z nią do odbiorców (zob. wywiad z M. Dzido i P. Śliwowskim, „Nowy Obywatel” 2016, nr 21 Klik!) udowadniają nam, że dominująca męska wizja „his-torii” (ang. „his-story”) niechętnie oddaje choć skrawek swojej młodszej siostrze – „her-storii”. A młodsza siostra z typowym dla siebie zaparciem nie zamierza składać broni, buntuje się i na wiele możliwych sposobów próbuje zwrócić na siebie uwagę.
W micie „herstorycznym” (jak w każdym innym micie, a szczególnie micie polskim) istnieje niebezpieczeństwo nadmiernego wyeksponowania martyrologii. Z drugiej strony, przyznajmy, od czegoś trzeba zacząć. Spojrzenie Dzido jest – jak myślę – spojrzeniem wyważonym, umiejętnym balansowaniem pomiędzy koniecznością pokazania krzywdy kobiet a odsłonięciem faktów z ich działalności i miejsca w strukturach „Solidarności”. Wykluczanie kobiet z gremiów decyzyjnych po sierpniu 1980 to casus nie tylko samej Walentynowicz, ale i wielu innych. Kobiety pomijane są np. na zdjęciach, gdzie często widnieją niepodpisane. Na palcach jednej ręki można wyliczyć przywódczynie Solidarności po 1980 r. Jakie są tego powody?
Jadwiga Staniszkis podaje całkiem emancypacyjny powód swojej absencji: obronę własnej niezależności. Inne zapytane kobiety mówią jednak już o braku kompetencji, nieumiejętności i niechęci do przepychania się; tłumaczą, że ich zadaniem była praca u podstaw, a nie rząd dusz. Co zaskakujące, większość bohaterek wypowiadających się w książce (z niewielkimi wyjątkami) trzeba było ciągnąć za język, aby opowiedziały więcej o swoim udziale w Związku. Nie zawsze chcą mówić, charakteryzuje je chyba przesadna skromność. Pojawiają się zarzuty, że Dzido chce o kobietach „Solidarności” opowiedzieć na siłę. Można się z tym zgodzić, lecz z drugiej strony czy jej upór nie doprowadził do pionierskiej w dziejach naszej najnowszej mitologii opowieści o dotychczas nieobecnym wątku (nie bójmy się go nazwać wprost: wątku feministycznym)? Wcześniej tematyką tą zajmowała się głównie amerykańska badaczka Shana Penn, choć również na rodzimym podwórku sporadycznie pojawiały się publikacje takie jak „Szminka na sztandarze” Ewy Kondratowicz.
Dzido okazała się nie tylko upartą badaczką. Dla osiągnięcia swego celu wybrała chyba najlepszą z możliwych metod: w dużej mierze oddała głos samym kobietom. Jej reportaż wydaje się być bezstronny ‒ odsłonił przed czytelnikami i czytelniczkami wiele zalet, ale i wad kobiet-działaczek. Najważniejsze jednak pozostaje to, że wyciągnął te biografie z głębokiej niepamięci, a być może nawet zawrócił bieg społecznej choroby polskiej: zbiorowej amnezji w kwestii udziału kobiet w historii kraju. Dzido starała się być przy tym obiektywna, bo herstoria „Solidarności”, podobnie jak jej rewers – historia, pokazuje głębokie podziały między uczestniczkami tamtych wydarzeń. Mamy więc relację Joanny Dudy-Gwiazdy, a zaraz obok Barbary Labudy czy Henryki Krzywonos. Dzido dotarła też do wielu zupełnie zapomnianych kobiet, przede wszystkim zaś przywróciła pamięć o jednej z nich, zupełnie wyrugowanej z narracji o „Solidarności”, którą sam Andrzej Wajda w swojej fantazji o Lechu Wałęsie zastąpił mężczyzną. Mowa tu o Ewie Ossowskiej.
Ewa Ossowska jest symbolem niepamięci o kobietach „Solidarności”. Autorka dociera do mieszkającej od lat we Włoszech Ossowskiej, dokąd ta emigrowała w połowie lat 90. W „wolnej” Polsce trudno jej było wiązać koniec z końcem. Ossowska przez 30 lat milczała o swojej roli, zaś nikt inny nie kwapił się o niej przypomnieć. Jej 20-letnia córka, o udziale matki w wielkiej historii, dowiedziała się dopiero teraz. A przecież była ona jedną z ważniejszych postaci strajku. Bezpośrednio po zakończeniu strajku została sekretarką Lecha Wałęsy… Wkrótce jednak odeszła rozgoryczona walką o stołki.

Msza sprawowana przez księdza Popiełuszkę, Anna Walentynowicz na pierwszym planie; Wikimedia Commons.
Takich „herstorii” z okresu „Solidarności” jest więcej. Ale książka Dzido ma jeszcze tę jedną zaletę, że w ostateczności nie opowiada tylko o kobietach. Mam wrażenie, że książka ta bardziej niż krótki, niepełny i miniony triumf „Solidarności” pokazuje porażkę tego ruchu. Nieobecność mitu kobiet jest tylko i aż jednym z przejawów ogólnej klęski. Nieliczni uczestnicy (i jeszcze mniej liczne uczestniczki) wydarzeń stali się elitą III RP, inni wybrali drogę Ossowskiej, jeszcze inni nie mieli tyle szczęścia i stali się ofiarami transformacji ustrojowej. Kiedy więc myśli się „Solidarność”, nietrudno wzbudzić w sobie sprzeczne uczucia. Z jednej strony: jedność, różnorodność, masowość; z drugiej – podział, wzajemne oskarżenia i wreszcie zgoda elity wywodzącej się z tego ruchu na wyzysk w ramach gospodarki kapitalistycznej czy niepoważne traktowanie kwestii praw kobiet. Mit „Solidarności” ostatecznie upadł, podtrzymywany jedynie przez polityków, którzy do manipulowania historią nas już zdążyli przyzwyczaić. Spór między kobietami a mężczyznami widzę tu jako jeden z licznych podziałów w łonie samej „Solidarności” – co tylko potwierdza tezę o straconej szansie na jedność i solidarność przez małe „s”.
Nasza ocena:
Marta Dzido, Kobiety Solidarności, wyd. Świat Książki, Warszawa 2016.
korekta: Martyna Góra
______________________________________________________