Depeche Mode w poszukiwaniu duszy. Recenzja albumu „Spirit”

Where’s the revolution? – pytają złośliwi. Rewolucji nie ma, przeciwnie – obserwujemy, jak zawsze w przypadku Depeche Mode, kontynuację poprzednich dokonań. Muzycy nie odkryli nic nowego, nie odcięli się od swojej muzycznej przeszłości. Ale czy temu zespołowi potrzebne są rewolucje? Nigdy nie dokonywali przełomów, raczej płynnie ewoluowali. Tak jest i tym razem.

Grupa serwuje kolejne wiktuały w stylu, do jakiego przyzwyczaiła nas na swoich ostatnich płytach: „Delta Machine” i jej starszej siostrze „Sounds of The Universe”. Jednocześnie w dalszym ciągu oscylujemy w obrębie brzmienia, jakie zespół zaczął kształtować od płyty „Violator” (1990) oraz następującej po niej „Songs of Faith and Devotion” (1993), kiedy z ich twórczości całkowicie zniknęły cechy właściwe dla nowofalowej czy synthpopowej stylistyki lat 80.

depeche_mode

„Spirit” utrzymuje permanentny niepokój. Jest rodzajem refleksji nad kondycją współczesnego człowieka. Bezlitośnie wytyka jego słabostki, ułomności i ogólną degrengoladę. Już tytuł albumu każe podążać właśnie tym tropem.

„Spirit” to zestaw mocnych, wyrazistych utworów, przełamywanych kilkoma bardziej stonowanymi kompozycjami, którym jednak łagodność na poziomie muzycznym nie odbiera siły oddziaływania – płyta od początku do końca niesie zdecydowany przekaz. Brzmieniowo jest dziełem mniej krzykliwym od „Delta Machine” sprzed czterech lat: albumu sterylnego, wręcz mechanicznego, momentami z mocno zarysowanymi elementami muzyki dance i techno. Był to najodważniejszy w karierze zespołu eksperyment, bo oprócz wspomnianej surowej elektroniki, znajdziemy tam inspiracje amerykańską muzyką z delty Missisipi – na co wskazuje tytuł płyty – a więc bluesem („Goodbye”) i pochodnym mu amerykańskim rock‘n’rollem (jak w „Soft Touch” i drapieżnym „Angel”). Widać między tymi dwoma sąsiadującymi chronologicznie albumami pewną ciągłość, zwłaszcza przy zestawieniu bardziej typowych dla stylu grupy kompozycji obecnych na „Delcie”, takich jak „Slow” czy „Child Inside” ze zdecydowanym „Going Backwards” z albumu „Spirit”. Nie bez powodu utwór zamieszczono na płycie jako pierwszy. Dotyczy to również kolejnych fragmentów: „Where is Revolution” oraz „No More (This Is the Last Time)” i „You Move”.

Na najnowszej płycie nastąpiło lekkie złagodzenie stylu; zespół odzyskał też odrobinę zaufania do melodii, choć nadal jest to muzyka bardzo wyrazista i industrialnie elektroniczna. Obecne tu okazjonalne powroty do dawnego brzmienia wypadają jednak blado w porównaniu z poprzednimi dokonaniami grupy. Czyżby zespół zagubił umiejętność tworzenia niesamowitych, nastrojowych, lekko dusznych kompozycji? A może próbuje stworzyć zupełnie inną jakość, w której obecna w szczątkowych ilościach dawna syntezatorowa melancholia ledwo majaczy i zostaje zdominowana przez agresywne motywy elektroniczne?

Producentem płyty „Spirit” jest James Ford, który współpracował ostatnio m.in. z Arctic Monkeys i Florence and The Machine. Jego wpływ słychać w przejrzystych kompozycjach, zwłaszcza w przypadku utworu „So Much Love”. Oprócz opieki producenckiej Ford sam także złapał za instrumenty – na płycie „Spirit” jego domeną są bębny, nieobce są mu również syntezatory. Według Andy’ego Fletchera to właśnie jemu zawdzięczamy wydobycie wyrazistości z najnowszych utworów.

W warstwie tekstowej mamy wszystko, co u Depeszów jest stale obecne. Najmocniej wybrzmiewa jak zwykle niezgoda na rzeczywistość. Spod ich rąk wyszedł już przecież niejeden protest song, jak choćby „New Dress” z albumu „Black Celebration” (1986). Prawdziwy ich wysyp pojawił się na płycie „Construction Time Again” (1983): niezapomniany, antykorporacyjny „Everything Counts”, uwikłany w ekologię „The Landscape Is Changing”, wyrażający niezgodę na bierność wobec bolączek świata „Shame” czy antywojenny „Two Minute Warning”. Nie brak tego typu rozterek i w największych przebojach grupy, jak w „People Are People” z albumu „Some Great Reward” (1984). Wśród tego rodzaju piosenek na płycie „Spirit” znajdują się aż cztery: singiel „Where’s the Revolution”, „Going Backwards”, „The Worst Crime” oraz „Poorman”, będący na płaszczyźnie przekazu kontynuacją wspomnianego „Everything Counts”.

Płytę otwierają mocno elektroniczne kompozycje. Oprócz inicjującego „Going Backwards” jest to promujący album singiel „Where s the Revolution” – najśmielszy w zestawie pod względem tekstowym, z krytyką bierności społeczeństw wobec działań politycznych i wzbierających na sile nacjonalistycznych tendencji. To pierwszy raz, kiedy tak silnie wkroczyliśmy do świata polityki. Trudno było tego nie zrobić – czujemy bowiem, że świat jest dzisiaj w szalonym punkcie – mówił Andy Fletcher w wywiadzie dla Polskiego Radia. Zapytany, czy ta piosenka miała coś spowodować, odpowiada: Jeśli już, to budzić ludzi. Nie sądzę, żeby nasza płyta miała powodować jakieś powstania, zrywy – na pewno nie dosłownie. Chodzi raczej o to, żeby rozejrzeć się dookoła.

To jednak wyjątek w zestawie; tak naprawdę nie polityka ma tu największe znaczenie. „Spirit” to raczej ponura i bezwzględna diagnoza współczesnych społeczeństw zachodnich, która najsilniej wypływa właśnie w utworze „Going Backwards”:

Nie doszliśmy jeszcze do celu,
Nie rozwinęliśmy się
Nie mamy szacunku,
Straciliśmy kontrolę
Cofamy się
Ignorując rzeczywistość
Cofamy się
Czy ktoś tu liczy ofiary?
(…)
Ciągle w długach za nasze szaleństwa
Cofamy się,
odwracając bieg historii,
Cofamy się,
Prosząc się o nieszczęście

Możemy śledzić wszystko z satelity,
Widzieć wszystko klarownie
Oglądać na żywo ludzką śmierć
Ale nie ma w nas nic
Wewnątrz czujemy tylko pustkę

Straciliśmy duszę,
Kurs został już obrany
Kopiemy sobie własny grób
Uzbrojeni w nową technologię
Cofamy się do mentalności jaskiniowców

Możemy symulować na konsolach
Kontrolowane zabójstwa
Za pomocą stłumionych zmysłów
Bo nie ma w nas nic
Wewnątrz czujemy tylko pustkę

Nie mogło zabraknąć tego, z czym Depeche Mode kojarzony jest najbardziej: przejmujących, konfesyjnych, bardziej stonowanych i przestrzennych utworów, przeważnie dotyczących problemów uczuciowych (ale nie tylko). Dla zespołu jedynym lekarstwem na duchową pustkę w chłodnych, dehumanizujących, niepewnych czasach, zawładniętych przez technologię, jest miłość, której tematem uczynili m.in. jeden z najlepszych moim zdaniem utworów na płycie, niesamowity „Cover Me”, oraz następujący po nim „Eternal”, stanowiący raczej coś w rodzaju kody swojej poprzedniczki niż autonomiczną kompozycję. Podobne refleksje możemy odnaleźć już we wcześniejszej twórczości zespołu, choćby na płycie „Black Celebration” w utworze „A World Full of Nothing”.

Nie jest to płyta, przez którą można przepłynąć, pozostając niewzruszonym. Wręcz przeciwnie – nie było chyba jeszcze w dorobku Depeche Mode albumu, który tak bardzo szarpałby słuchaczem. Większość albumu wypełniają brzmieniowe turbulencje. Jednak w końcu, po wykrzyczanej diagnozie zawartej w „Going Backwards” i „Where’s the Revolution”, rozpoczyna się łagodny rejs przez subtelniejsze brzmienia, gdy możemy nieco odetchnąć i oddać się spokojniejszym wojażom muzycznym dzięki „The Worst Crime”. Ale jest tak tylko przez moment. Zaraz potem nadchodzi cierpka fala zdecydowanej, mechanicznej elektroniki w postaci utworu „Scum” (z agresywnym rytmem i równie agresywnym przekazem. Eksplodujący, szarpiący, ale czy coś po sobie pozostawia? Robi dużo hałasu, lecz nie wyróżnia się niczym szczególnym i właściwie gubi się wśród pozostałych). Wszystko po to, by zaraz wypłynąć z powrotem na spokojne wody utworami „Cover Me”, „Eternal” czy melodyjnym, lekko bluesującym „Poison Heart”, gdzie syntezatory dopełniane są łagodnymi, a zarazem dosadnymi w swej delikatności gitarowymi detalami, by potem znów przeskoczyć do dynamicznych brzmień w postaci „So Much Love”, zbudowanego na rockowej strukturze, bardzo radiowego, który z powodzeniem mógłby zostać kolejnym singlem (jest to jeden z „jaśniejszych” utworów na płycie, zarówno pod względem przekazu, jak i muzycznej aranżacji). Zupełnie jakby poprzez te przeskoki stylistyczne muzycy chcieli powiedzieć, że nie możemy pozostawać w spoczynku, gdy wokół dzieją się rzeczy, na które nie może być zgody. Pomimo heterogeniczności płyty i braku płynności przejść pomiędzy kolejnymi kompozycjami mamy do czynienia z dziełem spójnym, układającym się w jedną, poruszającą całość.

Są to w większości jednak tylko chwilowe poruszenia. Brakuje w tych kompozycjach prawdziwie ujmujących detali, na jakie kiedyś można było liczyć niemal w każdym utworze, co sprawiało, że chciało się przy nich zostać na dłużej. Nie ma w tym zestawie, nawet wśród najbardziej wyrazistych momentów, takich, które prawdziwie wbijają w fotel i każą wstrzymać oddech. Nie są to wprawdzie utwory, obok których przechodzi się obojętnie, lecz szybko zaczynają nużyć. Może oprócz kapitalnego, wizyjnego „Cover Me”, który pozostaje wyjątkiem właśnie dzięki wysmakowanym niuansom, przejmującemu, hipnotycznemu (chyba najbardziej na całej płycie) wykonaniu Dave’a Gahana i subtelnej, chłodnej atmosferze, momentami niemal ambientowej.

Zamykając najnowszy album melancholijną i nieco oniryczną kompozycją „Fail”, twórcy chcieli najwyraźniej pozbawić nas złudzeń, jakie mogły pojawić się w głowach podczas słuchania niektórych z owych „jaśniejszych” pod względem przekazu utworów. To chyba najbardziej ponury fragment płyty, który ostatecznie ogłasza niepowodzenie w poszukiwaniach tytułowego ducha.

Jesteśmy beznadziejni, nie zaprzeczajcie
Nasze dusze są zepsute
Pomieszało się nam w głowach
Nasze sumienia zbankrutowały
już po nas
(…)
Ledwo się trzymamy
Nasze dusze uleciały

Depeche Mode: „Spirit” [Verve Records, 2017]

Zamieszczone fragmenty wywiadu z Andym Fletcherem pochodzą z audycji Piotra Stelmacha z dnia 18.03.2017 (Program III Polskiego Radia).

*W artykule zostały użyte tłumaczenia własne tekstów piosenek w oparciu o teksty pochodzące z serwisu www.tekstowo.pl

Ocena:

żarówki 4jpg-01

Korekta: Agnieszka Pietrzak


Adrianna Ryłko – rocznik ’95, studentka 3 roku kulturoznawstwa. Słucha muzyki kiedy tylko może. Entuzjastka radia i wszelkich odmian rocka. Lubi też kino, zwłaszcza polskie.