The Power Breakfast Club

Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie marzył, aby posiąść moc przyswojenia solówki gitarowej z utworu „Go Go Power Rangers”! Chyba każdy chłopiec z mojego osiedla, który załapał się na końcówkę lat 90. miał taki okres w życiu, kiedy niedzielny poranek rozpoczynał właśnie tym utworem. Spuszczaliśmy wtedy tęgi łomot niewidzialnym kitowcom na trzepaku, próbowaliśmy zbawić świat systematycznie ćwicząc kopnięcia z półobrotu i sklejaliśmy z kartonów swojego Megazorda. Pierwsi „Power Rangers” byli zatem na naszym podwórku doświadczeniem pokoleniowym. W Stanach, gdzie wciąż emitowane są kolejne sezony, pewnie pozostaje nim nadal, od prawie ćwierćwiecza.

Jednak po latach dzieciak, który pisze ten tekst, wyrosły na porankach z Polsatem, przejrzał na oczy: dialog był tam płaski (szczególnie, gdy do szkolnej stołówki wkraczali Czacha i Mięśniak), spisek przypadkowy, a efekty „specjalne” wołały o pomstę do nieba. Nie inaczej jest z kinowym rebootem, w którym twórcy starali się zaprzeczyć migawkom z dzieciństwa; cynizmowi i bezwstydności, które charakteryzowały kampowe korzenie pierwowzoru. Nowe otwarcie uniwersum to z pewnością nieco bliższa naszej rzeczywistości, łatwiejsza do przetrawienia i zgrabniejsza forma. Pytanie tylko, ile – po tak intensywnym liftingu – „Power Rangers” zostało jeszcze w „Power Rangers”?

Twórcy zgubili się pomiędzy jednym a drugim natężeniem ironii, przepisując na czysto przykurzone historie. To prawda, że popkulturowy i pokoleniowy ciężar widocznie doskwierał scenarzystom, którzy obok historii o międzygalaktycznych wojownikach postawili wiwisekcję stanu ducha dzisiejszych nastolatków, dokładając całości fabularnego ciężaru. Efekt? Częściowy. Film Deana Israelite’a pozostaje w wyraźnym szachu: z jednej strony rzeczywiście próbuje przyprawić założeniom jednego z najbardziej śmieciowych seriali lat 90. gębę powagi; z drugiej nie ustępuje od sentymentu, przemycając co rusz kolejne przygłupie easter eggi. Trawienie tej serii wyrasta z miłości do oryginału, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to uczucie skomplikowane, podszyte zmęczeniem i wątpliwościami. Wydaje się zatem, że nowi „Power Rangers” nie stronią od autoironii, nie usprawiedliwiają ani przedstawianego świata, ani swoich bohaterów, jednak momentami popadają w zgubną pętlę. W skrócie: to miszmasz gorzkiej opowieści inicjacyjnej i kiczowatego science fiction klasy B, gdzie twórcy podążają niby utartą ścieżką, ale robią to w rytmie utworów Kanye Westa. W szaleństwie Israelite’a kryje się jednak pewna metoda.

fot. materiały dystrybutora

fot. materiały dystrybutora

Siła nowych „Power Rangers” tkwi w preludium, które zwiastuje wywrotowe podejście do klasyki gatunku. Oto piątka nastolatków z Angel Grove trafia na teren opuszczonej kopalni złota, gdzie dokonują niecodziennego odkrycia – znajdują prehistoryczne monety, które pozwalają przywołać tytułowe moce. Młodzieńczy pryszcz? Nic bardziej mylnego. Aby stawić czoła Ricie i Goldarowi w obronie planety nie wystarczy przesunąć dźwigni z napisem „transformacja”. W świecie Israelite’a to, co najgorsze, nie kryje się bowiem za spiskiem międzygalaktycznej wiedźmy, a w szkolnej kozie i za drzwiami naszych domów. Zresztą wizja reżysera od początku zdradzała ambicje, aby infantylną opowieść o gwardii Zordona wyciąć z tekturowej scenerii i przekuć w coś więcej. A założenie, że to „więcej” koncentrowałoby się na rozbieżności w tytułowej drużynie pod kątem rasy, seksualności, sprawności umysłowej, a także relacji rodzinnych i zmagań ze sławą lokalnego celebryty, tylko to potwierdza. Opowieść o Rangersach wydaje się zatem podszyta goryczą; wyrasta z przeświadczenia, że tak naprawdę nie powinno nam wcale być do śmiechu. Tutaj bohaterowie najlepiej prezentują się wtedy, kiedy pozostają zwykłymi, ale zarazem łobuzerskimi dzieciakami; rozmawiają przy ognisku o niepokojach młodości i wzajemnie obnażają blizny na swoich tożsamościach. Dopiero stawiając im czoła stają się prawdziwymi superbohaterami.

fot. materiały dystrybutora

fot. materiały dystrybutora

Jest w tym filmie scena, w której licealiści z Angel Grove na kilka chwil przed pierwszym morfowaniem rozsiadają się wokół ogniska. Czułe słówka? A może kłótnia w piaskownicy? Nic z tych rzeczy. Zack (Ludi Lin) opowiada o chorej matce, z którą mieszka w przyczepie kempingowej, a autysta Billy (RJ Cyler), serce tej grupy, wyznaje, że jest społecznie ułomny, że po latach nie tęskni już za ojcem, który kiedyś był dla niego wszystkim. „Jesteśmy tylko Rangersami czy jednak przyjaciółmi?” – wtrąca Trini (Becky G), której życie również nie jest usłane różami. Żółta wojowniczka na co dzień pozostaje „nową”, średnio trzy razy do roku zmienia szkołę i dusi się w rodzinnym domu. „Tam wszystko jest czarne albo białe” – dodaje. U Israelite’a dramatyzm wyrwany z kontekstów ich życiorysów w jakiś cudowny sposób oddaje temperaturę tej młodości. Pokazuje, ile kresek na termometrze młodego człowieka wskazuje dysonans hormonalny. Może to zresztą dzięki wejściu na nowych prawach w opowieść o Rangersach ich kolejni odtwórcy dają się lubić. Ale czy aby na pewno przez wszystkich?

fot. materiały dystrybutora

fot. materiały dystrybutora

Trzon tego młodzieńczego manifestu niestety ma dwa końce. Przepisanie akcentu na modłę konwencji origin story i nurtu „teen movies”, sprawiające wrażenie lustrzanego odbicia „Klubu winowajców” Johna Hughesa, nie zdołały przywołać ducha sprawdzonej, ale nieco zapomnianej marki. Sama idea serii „Power Rangers” – mimo fantastycznych, emocjonalnych sztafaży Israelite’a – już przecież zawsze będzie działała najpłynniej na poziomie celebracji absurdu i adoracji tandety: wielkiej gadającej głowy zamkniętej w słoiku, lateksowej garderoby, a nade wszystko walk plastikowych dinozaurów. To wszystko niby tutaj jest, ale na Zordona, naprawdę w ilościach szczątkowych! O jakości tak dużego blockbustera powinna przecież decydować karuzela wybuchów, zniszczeń, która przelewa się z ekranu. A receptura oparta o złe wyważenie tych gatunkowych proporcji tylko odbija się czkawką. Co gorsza, stylistyczna rozbieżność kumuluje się w postaci tragicznie rozpisanej Rity Repulsy (Elizabeth Banks). Kluczowy brak równowagi między licealistami z krwi i kości a wiedźmą, która złote kolie pochłania niczym makaron spaghetti, sprawia, że akcja siłą rzeczy – dosłownie i w przenośni – ustępuje miejsca słownym potyczkom. Trudno pogodzić się z tym, że rozwlekłe interwały sprowadzają decydujące starcie Zordów z Goldarem do niespełna… dwudziestu minut. „Straszna bieda” – komentuje po wyjściu z kina kolega, też entuzjasta „Mighty Morphin Power Rangers”. No cóż, na wspomnienia o prawdziwych kitowcach i potwornościach Lorda Zedda mimo wszystko nie ma mocnych.

Film można obejrzeć w Cinema-City:

ccPoczujMagie_600x100

Korekta: Sylwia Jarocka

Ocena:

żarówki 3-01


Mateusz DemskiMateusz Demski – rocznik ’93. Dawno temu studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Śląskim. Nie tak dawno ukończył warsztaty dziennikarstwa filmowego „Krytycy z pierwszego piętra”. Jego wywody znalazły swoje miejsce w Czasie kultury, Popmodernie, artPapierze i Reflektorze. O kinie pisze zatem gdzie popadnie, wychodząc z założenia, że wirtuozeria Kubricka,  matkobójcze skłonności Dolana, dokumenty Kieślowskiego i soundtracki z filmów Wesa Andersona są najlepszym, co mu się przydarzyło. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z „Gwiezdnych Wojen”.