Polska Platforma Tańca 2017

Chcąc zaprezentować Wam przegląd refleksji i opinii na temat tegorocznego programu Polskiej Platformy Tańca, zebraliśmy komentarze kilkoro członków naszej redakcji. Różny jest nasz stosunek do przestrzeni tańca i teatru. Liczymy na Wasze komentarze i otwarcie dyskusji. Enjoy!

„Zrób siebie” , fot. Bartosz Stawiarski

„Zrób siebie” , fot. Bartosz Stawiarski

Szymon Michlewicz-Sowa: Spośród osiemdziesięciu prac zgłoszonych do udziału w tegorocznej Polskiej Platformie Tańca komisja wyłoniła dwanaście, pozwalając im zaprezentować się na wydarzeniu. Na pierwszy rzut oka wyraźnie widać, że jury zadbało o różnorodność prezentowanych spektakli: od baletmistrzów w choreografiach rodem z „You Can Dance” po baletmistrzów w koparkach; od tancerzy żywcem spalających się w ruchu po choreografie pełne filozoficznych rozważań. Znalazło się miejsce na zaskoczenie, ale też na dopuszczenie do głosu tych, którzy sami bezpośrednio nic nie mogą powiedzieć. Nie mogę jednak pominąć milczeniem tego, że tegoroczna Platforma pokazała coś, o czym dobitnie mówi Mike Urbaniak w wywiadzie z Pawłem Sakowiczem, tancerzem występującym w aż trzech platformowych prezentacjach:

A mnie się wydaje, że te wasze wydumane, zrozumiałe dla mało kogo opisy spektakli biorą się z tego, że taniec jest bardzo środowiskowy. Na spektakle taneczne przychodzi niewielka grupa ludzi. Dusicie się we własnym sosie pokazując, kto jest większym erudytą. Nie interesuje was zaciekawienie tańcem szerszej grupy odbiorców, tylko popisywanie się przed sobą.

Trudno się z nim nie zgodzić. Wychodząc z większości spektakli, zastanawiałem się, gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla widza? Tego, który nie ma bladego pojęcia o tysiącach założeń związanych z generowaniem ruchu. Koleżanki i Koledzy ze środowiska tanecznego, którego i ja sam czuję się częścią, zastanówmy się wszyscy: dla kogo chcemy właściwie tworzyć teatr tańca? Czy dalej chcemy drążyć tzw. off i snuć się po podziemiach sztuki? Czy dalej chcemy być naznaczeni łatką sztuki „elitarnej”? Spędzamy tysiące godzin na salach prób, szlifując nasz warsztat i umiejętności. Uczymy się, jak rozmawiać z widzem, jak komunikować mu pewne treści za pomocą języka ciała. Dlaczego więc zamykamy się w kłębuszku naszych splątanych „rozkmin”, których nie ogarniają nawet artyści z tego samego podwórka?

BATAILLE I ŚWIT NOWYCH DNI
Sławomir Krawczyński i Anna Godowska

Po obejrzeniu spektaklu Sławomira Krawczyńskiego i Anny Godowskiej „Bataille i świt nowych dni” odetchnąłem z ulgą. Początkowo zostajemy wprowadzeni w dość niewinną sytuację potańcówki. Trzy pary damsko-męskie nieśmiało suną po parkiecie. Jednak cała ta kołysanka szybko przeistacza się w ostrą balangę. Im bardziej sytuacja się rozkręca, tym intensywniej każda z postaci wyzwala swoje emocje, pragnienia. Tancerze odrzucają blokady, kontrolę umysłu i zatracają się w ruchu. Spektakl przepełnia cała gama emocji: miłość, złość, śmiech, pożądanie, niemoc, nienawiść, walka, znużenie, rezygnacja… Można by tak wyliczać bez końca, jednak to, co mnie urzekło, to całkowite oddanie się artystów na scenie. Każdy z nich wręcz spalał się w swoim działaniu. Emocje i intencje wyrażone przez ruch i choreografię były tak czyste i prawdziwie wyzwolone, że niezwykle żywo udzielały się i publiczności. Mam silne poczucie, że każdy mógł odnaleźć tam coś dla siebie.

„Bataille i świt nowych dni”, fot J. Wittchen

„Bataille i świt nowych dni”, fot J. Wittchen

BALET KOPARYCZNY
Iza Szostak

Kasia Zioło: „Balet koparyczny” Izy Szostak był spektaklem, na który czekałam z ogromną ciekawością. Sztuka odbywa się w dużej hali budowlanej oddalonej od centrum Bytomia. Tancerzami są koparki, wymagają zatem sceny o wymiarach odpowiednich do swojej skali. Oświetleniowo przestrzeń ograna jest bardzo dobrze. Scenografię stanowią góry piasku pieczołowicie układane przez bytomską młodzież przez kilka godzin przed spektaklem. Wchodzącym na halę widzom towarzyszy Iza Szostak w pojeździe, unosząc na łyżce koparki swojego partnera, Pawła Sakowicza. Kiedy wszyscy już siedzą, Szostak uruchamia maszynę i powoli kieruje się w stronę wyjścia. Wywozi też Sakowicza. I tutaj pojawia się pierwsza konsternacja – czy to już? Spektakl jest na tyle specyficzny, że mogłoby tak być. Ot, kapryśni artyści. Na hali rozbrzmiewają niepewne (a jednocześnie nieco ironiczne) oklaski.

Szybko okazuje się jednak, że to nie koniec. Tancerze wracają, każdy w swojej koparce. Od tego momentu rozpoczyna się godzinny balet machin zespolonych z ludźmi. Trudno powiedzieć czy są to koparki sterowane przez performerów, czy też jakieś nowe robotyczno-ludzkie postaci. Chyba nie można ich od siebie oddzielić. Wyraźnie widać fizyczną pracę tancerzy sterujących pojazdami. Trzeba przyznać, że wymaga to od nich nie lada umiejętności, aby wprawiać koparki w piruety, prowadzić duety, synchroniczne sekwencje choreograficzne. Nagle ramię każdej z koparek nabiera plastyki ludzkiej ręki. Moje odczucia są ambiwalentne, gdyż z jednej strony budzi to mój niepokój – apokaliptyczna wizja świata maszyn zawsze wprawia mnie w lęk. Z drugiej jednak strony dynamika niektórych scen wyraźnie porywa publiczność. Jest też niestety i trzecia strona: znudzenie… Choreografie szybko okazują się przewidywalne, nieco niedopracowane, nierówne.

„Balet koparyczny”, fot. Zbigniew Żupa

„Balet koparyczny”, fot. Zbigniew Żupa

Napięcie dramaturgiczne, momentami niezwykle intensywne, pojawia się i opada, tworząc energetyczne dziury. Całość jednak sprawia przyjemny, interesujący i estetycznie ciekawy (światło, scenografia, maszyny!) obraz plastyczny. Brakuje mi jednak kropki nad interesująco zarysowanym i. Wychodzę z niedosytem.

ZRÓB SIEBIE
Marta Ziółek

Agata Kędzia: O „Zrób siebie” Marty Ziółek napisano już chyba wszystko. W niejednym teatralnym zestawieniu najlepszych spektakli roku 2016 inscenizacja ta pojawiała się w pierwszej dziesiątce. Naturalnie zachwytów naczytałam się i ja, dlatego uradowana, że ekipa pojawi się na Polskiej Platformie Tańca w Bytomiu, z identyfikatorem Reflektora na szyi czekałam niecierpliwie na występ Komuny//Warszawa.

Cóż powiedzieć? Na początek może banał, bo to, że teatralne uniesienia większości nie muszą jednak stawać się naszym udziałem, chyba już wiemy wszyscy. A jednak rozczarowałam się trochę, że i mnie „Zrób siebie” nie powaliło na kolana. Choć przyznaję – jest to fascynujący wizualnie obraz, który pochłania, nie pozwala się oderwać i kończy w momencie, w którym chcemy jeszcze.

Performance ironicznie przygląda się mechanizmom kultury popularnej, które wyrażane są w działaniach choreograficznych i scenicznych wizerunkach postaci. Bowiem Coco, High Speed, Beauty, Glow, Lordi, bohaterowie spektaklu, to produkty zbiorowych mitów wytwarzanych przez konsumentów popkultury. Hipsterskie awatary ubrane w odblaskowe kostiumy kumulują w sobie fantazje i dążenia człowieka XXI wieku. Są to modele wygenerowanych przez reklamy stylów życia. Nieustanna praca nad sobą na siłowni, sesji coachingowej, jodze, a wieczorem w klubie na imprezie techno to chleb powszedni konsumenta współczesności pretendującego do bycia idealnym. Bo przecież ten, kto się nie „rozwija”, nie żyje intensywnie, nie istnieje! Oglądamy precyzyjnie wykreowane stylówki, bardziej przypominające odtwarzane na ekranie komputera gify niż postaci z krwi i kości.

„Zrób siebie” , fot. Bartosz Stawiarski

„Zrób siebie” , fot. Bartosz Stawiarski

Stwarzanie siebie to harówka, której skłonni jesteśmy poświęcać coraz więcej czasu, ale czy jej efektem jest upragniona oryginalność czy jedynie powielenie tego, co kreują w identyczny sposób inni? Jednak Ziółek nie moralizuje i choć obnaża naszą dobrowolną uległość wobec mechanizmów popkultury, jednocześnie bez kompleksów zaprasza na stworzony przez siebie festiwal hipsterstwa, wiedząc, że jest po prostu fajny. Bawimy się na nim świetnie i świadomie zachwycamy odtwarzaną w kolejnych sekwencjach tanecznych fluorescencyjną pustką. Tylko że po wyjściu z teatru nic prócz pustego zachwytu właściwie nie pozostaje. Przypuszczam, że jest to przemyślana strategia twórców, autoironiczny element widowiska, który pozostawia jednak niedosyt i poczucie braku pointy.

ŚMIERĆ I WARIACJE
Renata Piotrowska-Auffret

Szymon Michlewicz-Sowa: Muszę przyznać, że solo „Śmierć. Ćwiczenia i wariacje” mnie urzekło. W trakcie występu performerka przybiera pozy kościotrupów z ilustracji przedstawiających motyw danse macabre. Z początku zamiera w nich, by później połączyć je w płynną całość, tworząc tym samym choreografię wyzwalającą w niej różne doznania, które na bieżąco komentuje. Do tańca artystki dołączy później animowany przez nią ludzki szkielet, pewnego rodzaju metafora ludzkiej tożsamości.

W teatrze tańca niemal zawsze widzimy piękne ciała, doskonałe rozciągnięcia, technicznie sprawnych tancerzy. Niemal zawsze widać choć jeden element, który może wpędzić nas w kompleksy. Renata Piotrowska-Auffret kompleksów nie wywołuje. Urzekła mnie jej szczerość i prostota. W jej solo nie zobaczymy wirtuozerskiej choreografii ani wyszlifowanej techniki. Sprawia wrażenie, jak gdyby nie do końca potrafiła świadomie się poruszać. Przypuszczam, że w rzeczywistości tak nie jest, jednak to silne odczucie, jakie daje widzowi, sprawia, że staje się ona niezwykle autentyczna w swoim przekazie. W gąszczu niezrozumiałych widowisk najzwyczajniej w świecie wychodzi na scenę, opowiada, jak pracowała nad swoimi solo, co w nim zaprezentuje i po prostu to robi, stwarzając szerokie pole do autorefleksji.

„Śmierć. Ćwiczenia i wariacje”, fot. Marta Ankiersztejn

„Śmierć. Ćwiczenia i wariacje”, fot. Marta Ankiersztejn

THIS IS A MUSIACL
Karol Tymiński

Kasia Zioło: „To obraża polski taniec” – słyszę zaraz po zakończeniu spektaklu. W czasie performance’u nieustannie zza moich pleców słyszę nieprzychylne szmery. Osobiście uważam, że o wiele lepszym efektem artystycznym jest wywołanie burzy, w której stanowisk jest tyle, ile odbiorców, niż wprowadzanie widzów w stan znużenia (co przecież zdarza się notorycznie, nie oszukujmy się). Tymiński, jako artysta niezależny, nie poddaje się łatwej klasyfikacji. Zachwyca, oburza, śmieszy i zaskakuje. Ale zdecydowanie nie nudzi, nie traci mojej uwagi nawet na chwilę.

Spektakl podzielony jest na trzy elementy. W pierwszym z nich artysta eksploruje dźwiękotwórcze możliwości swojego ciała. Tworzy sample za pomocą swojej głowy, pocierając nią o podłogę, nogi, obijające się o siebie ręce. Wreszcie prowadzi mikrofon po całym, chwilami nagim, ciele. Wszystko to nagrywa, miksuje, odtwarza. Dalej przechodzi do transu, do ekstatycznie­-brutalistycznych sekwencji, w których jego ciało poddawane jest muzyce tworzonej zarówno przez niego, jak i przez muzyków znajdujących się z boku sceny. Tymiński wprowadza sam siebie (a także zdecydowaną część widzów) w niezwykłą podróż z pełną amplitudą emocji. Od tych skrajnie pozytywnych przechodzi do nagłych przypływów agresji czy wręcz dziecięcego smutku. Akcja toczy się szybko, niezwykle trudno za nią nadążyć. Sądzę, że jest to stan, któremu po prostu należy się poddać. W tle tymczasem widzimy nagranie rzucane na scenę, pojawia się nagość, ale nie odbieram jej w sposób erotyczny. To po prostu ciało odkrywające swoje fizyczne możliwości.

„This is a musical”, fot. Patrycja Płanik

„This is a musical”, fot. Patrycja Płanik

Artysta znika za ekranem, rozpoczyna się trzecia, ostatnia część. Budzi ona najwięcej kontrowersji – pojawia się w niej zapis wideo stosunku seksualnego. Jedną ze stron jest tu Tymiński, druga to wyblurowana tęczowa postać. Cała sytuacja owszem, zaskakuje mnie, ale nie bulwersuje. Widzę, że nie jestem odosobniona w odbiorze sztuki. „This is a musical” Tymińskiego to dzieło kontrowersyjne i zaskakujące. Budzące skrajne emocje i różne reakcje. Ale czy nie tym właśnie powinna być sztuka, szczególnie ta współczesna? Cóż, Tymiński i jego musical są jak szalony, tęczowy jednorożec – wyjątkowy i nie da się przejść obok niego obojętnie.

JA JA JA NE NE NE
Via Negativa

Agata Kędzia: Fundamentalizm, autorytaryzm, pacyfizm, wegetarianizm, konserwatyzm, liberalizm, strukturalizm, postmodernizm, eskapizm… Nadzy performerzy podnoszą na plecy swoich towarzyszy, rzucają na brzeg sceny niczym ciążący balast za burtę, i dobitnie wypowiadają „izmy” wyświetlane w długich kolumnach na ścianie w tyle sceny. Słowa „osaczają” sceniczną przestrzeń tak samo, jak osaczają nas codziennie – strukturyzując świat wokół, wyznaczając reguły i granice. Nienazwane stało się dla nas synonimem niebezpiecznego, czegoś, co trzeba zwalczyć. Twórcy zwracają uwagę, że chyba zapomnieliśmy, że to właśnie słowa stają się niejednokrotnie narzędziami opresji.

W następnej sekwencji performerzy zakładają na twarze maski koni, siadają na krzesłach i ruchami nóg odtwarzają dziki, nieskrępowany niczym galop. Zupełnie nadzy, za jedyny kostium mający zwierzęce maski, z majestatyczną muzyką klasyczną w tle. Opozycje, sprzeczności. Sceniczne środki wyrazu łączą na zasadzie kontrastu – słowa z nagością, arbitralne znaki z symbolami dzikości, natury. Wcielają się w postaci Szczęścia, Drugiej Szansy, Ducha, Nadziei, Wolności. Zastanawiają się nad statusem Ważnych Słów, szukają ich pierwotnego znaczenia i naturalnego, niedającego się zamknąć w jakiejkolwiek definicji łącznika między człowiekiem a światem.

„Ja Ja Ja Ne Ne Ne”, fot. Marcandrea

„Ja Ja Ja Ne Ne Ne”, fot. Marcandrea

W inscenizacji Via Negativa wybrzmiewa mocno przekonanie o sztuczności i opresyjnym charakterze języka, którym się posługujemy. Artyści cierpliwie eksplorują badane przez siebie zagadnienia. Fragmenty spektaklu są długie i złożone z wielokrotnych powtórzeń. Ta formuła w pewnym momencie się wyczerpuje, widz zaczyna męczyć się powtarzanymi w nieskończoność sekwencjami, nie widząc już w nich odpowiedniego nośnika treści. Brakuje chwili na złapanie oddechu.

 POZA HORYZONT
Kielecki Teatr Tańca

Anna Duda: W kontekście tegorocznych dyskusji podczas PPT, kontrowersje – równie silne i nieoczekiwane jak w przypadku spektaklu Karola Tymińskiego – wzbudził również spektakl Kieleckiego Teatru Tańca. Podobne skrajne emocje, choć dwa odległe od siebie bieguny tańca współczesnego. O ile „This is a musical” budził głośny sprzeciw konserwatywnie nastawionej publiczności lub bardziej umiarkowany sprzeciw tych, którzy zarzucali Tymińskiemu wtórność pomysłu (wobec rozpowszechnionego już w kulturze wizerunku performera-ekshibicjonisty), tak „Poza horyzont” rozdrażnił przede wszystkim tę część widowni, która szuka w tańcu silnego konceptu – problematyki krytycznie opracowanej przez twórców, poddającej się głębszej refleksji, angażującej ciało w krytycznej relacji do konwencji. Tych pierwiastków „Poza horyzont” nie zawierał.

Można by rzec, że w obrębie nakreślonego na scenie horyzontu znalazła się przede wszystkim seria plastycznych kompozycji, obliczonych na podkreślenie naturalnych walorów długich, smukłych, lekkich i skocznych ciał. Zasugerowany przez autorów poetycki charakter scenicznego obrazu nie budził większych emocji, pozostawiając jedynie ogólne wrażenie skojarzeń z młodością i witalizmem, z lekką nutą orientalizmu (muzyka klasyczna przełamywania lekko brzmieniami z muzyki żydowskiej). Zamiast olśnienia zaproponowana przez Przybyłowicza choreografia miała charakter popisu tanecznego w wykonaniu młodego zespołu Kieleckiego Teatru Tańca, który ewidentnie dopiero buduje świadomość tworzenia napięcia emocjonalnego na scenie. Efekt ten wzmocniony został dodatkowo przez wprowadzony w spektaklu podział ról: Grzegorz Pańtak w roli maestra organizującego ruch młodych i podążających za nim tancerzy. Od teatru mającego upodobanie w tradycyjnym rzemiośle tanecznym oczekuje się ostatecznie przekroczenia zwyczajności. Tu horyzont spektaklu zawęził się boleśnie.

„Poza horyzont”, fot. Bartosz Kruk

„Poza horyzont”, fot. Bartosz Kruk

Rozczarowuje niestety nie tyle charakter tańca i położenie nacisku na kompozycję i symetrię układów, które w tradycyjnej sztuce tańca stanowią bodajże najważniejsze wyznaczniki artystyczne – pod tym względem spektakl był lekki, dynamiczny, przystępny. Zabrakło jednak odpowiedniej oprawy dla widowiska i brak czynnika, który z tego programu estetycznego uczyniłby wydarzenie spektakularne, wzbudzające silne przeżycia, uwydatniające ciało na scenie. Do tego z pewnością przyczyniła się ciasna dla tak dużego zespołu przestrzeń sceny w Operze Śląskiej. Była to też niestety „zasługa” zbyt neutralnych kostiumów silących się na minimalizm, przewidywalności kolejnych układów kompozycyjnych, mało kreatywnej reżyserii świateł i ogólnego efektu oglądania płaskiej panoramy, która podkreślała tylko anachroniczność formy teatralnej. Stało to niejako w sprzeczności z deklarowanym przez twórców celem, jakim było ukazanie witalizmu i energii młodości. To, czym jest towarzyszący słowu „taniec” przymiotnik „współczesny” jest, jak widać, sprawą bardzo dyskusyjną. Dwa bieguny tańca rozjeżdżają się nie tylko w zakresie formalnych środków, ogólnej estetyki, ale i wizji tego, co jest na czasie. Byli tacy, którzy wyszli zadowoleni, byli też wzburzeni. Najwięcej jednak wyszło widzów obojętnych i znudzonych.

Polska Platforma Tańca, 1­–4 kwietnia 2017
Organizator: Instytut Muzyki i Tańca

Współorganizator: Teatr ROZBARK
Partnerzy: PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie Wydział Teatru Tańca w Bytomiu, Bytomskie Centrum Kultury, Opera Śląska w Bytomiu.

Pełny program Polskiej Platformy Tańca

Korekta: Sylwia Klonowska