Na początku było słowo, czyli najgorsze adaptacje filmowe
Przyznajemy – w dziale literatura trudno znaleźć kogoś, kto porównując książkę i film na jej podstawie opowiedziałby się za filmem. Cóż, stworzenie przyzwoitej adaptacji wybitnej literatury to trudna sztuka i niewielu się udaje. Ale czasem nie udaje się BARDZO. Dziś opowiemy wam o książkach, które zostały szczególnie skrzywdzone, i filmach, które być może nigdy nie powinny były powstać. Oto – bardzo krótki, ale za to z podwójną dawką rozgoryczenia – przegląd najgorszych adaptacji.
„W drodze” (2012), reż. Walter Salles
Do dziś pamiętam tę złość i rozczarowanie, gdy oglądając w kinie „W drodze” Waltera Sallesa, miałam ochotę wstać i krzyknąć: To przecież nie tak! To nie tak to wszystko było! Nic nie rozumiecie! Bo jeśli bohaterowie powieści Jacka Kerouaca to naprawdę tylko zwykli narkomani, alkoholicy i złodzieje, którzy pędzą przed siebie bez żadnego celu, jak przedstawia to reżyser filmu, to wszystkie późniejsze ruchy kontrkulturowe na czele z hipisami nigdy nie powinny były powstać.
W adaptacji „W drodze” wyreżyserowanej przez Waltera Sallesa nie ma niczego, co znajdziemy w powieści Kerouaca – nie ma intensywności tamtej epoki, energii młodych idealistów, świętego żaru, którym byli naznaczeni bohaterowie tej historii; nie ma tęsknoty za nieznanym i przede wszystkim charyzmy dwóch głównych postaci – Sala Paradise’a i Deana Moriarty’ego. Ten drugi został w filmie skrzywdzony najbardziej. Pod piórem Kerouaca był nieokrzesanym, niedopasowanym do rzeczywistości, tajemniczym szaleńcem, który w drodze poszukiwał mistycznych uniesień. W interpretacji grającego go w filmie Garretta Hedlunda Dean to tylko niesympatyczny playboy, który ucieka od odpowiedzialności i zakochanych w nim kobiet. Nie wiem jak wy, ale ja nigdy nie przemierzałabym Stanów w głodzie i zmęczeniu z kimś takim. Ten błąd w obsadzie wystarczył, by wszystkie przeżywane przez bohaterów przygody stały się nijakie, a motywacje ich stylu życia w żaden sposób niewyjaśnione. Może gdyby autorzy filmu zdecydowali się pokazać trochę więcej kulturowego i historycznego kontekstu, losy postaci stałyby się bardziej zrozumiałe i przede wszystkim zyskałyby na rewolucyjności?
Jeśli chcecie zobaczyć, jak z poruszającej i zapładniającej umysły kolejnych pokoleń historii o inspirującej przyjaźni, nieskrępowanej potrzebie wolności i ciągłego życia w drodze zrobić film nudny i płytki, koniecznie obejrzyjcie „W drodze” Waltera Sallesa. Jeśli jednak czujecie choć trochę sympatii do bitników, ich ideałów, a przede wszystkim do powieści Jacka Kerouaca, pod żadnym pozorem nie włączajcie tej nieudanej adaptacji.
MG
„Kosmos” (2015), reż. Andrzej Żuławski
Na wiadomość, że Andrzej Żuławski nakręcił „Kosmos” Gombrowicza, zareagowałam z niewłaściwym sobie entuzjazmem i brakiem podejrzliwości. Mój ulubiony polski reżyser wziął się za mojego ulubionego polskiego pisarza! W takiej sytuacji nie zadaje się sobie pytań w rodzaju: Czy to może być złe?, tylko: Czy może być coś lepszego? Dodatkowego jakościowego ciężaru kinowemu doświadczeniu miała dodać śmierć twórcy – choć to trochę niedorzeczne, w każdym ostatnim filmie chcemy się dopatrywać śladów opus magnum.
Żuławski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” opowiada: Miałem wczoraj śmieszną rozmowę z Jurkiem Gruzą. Mówi mi: „Jak można w ogóle robić film z ‹‹Kosmosu››? Przeczytałem dwa razy, nic nie zrozumiałem, wisi wróbel, ktoś dusi kota, o czym to w ogóle jest?”. Mówię mu: „Ja też nie zrozumiałem i dlatego zrobiłem film”. Dodaje też, że z książek zrozumianych powstają filmy kompletnie nieinteresujące. A ja tak sobie myślę, że za zrozumieniem idzie jednak przekaz, treść wykraczająca poza przypadkowe odgrywanie kolejnych scen z nadzieją, że sam geniusz sztuki odsłoni zarówno przed twórcami, jak i widzami głęboki sens dzieła.
W pewnym sensie podziwiam odwagę Żuławskiego – język Gombrowicza nie przekłada się na język kina, a „Kosmos” jest zapewne pod tym względem przypadkiem wyjątkowo niewdzięcznym. Podobała mi się decyzja o zrobieniu filmu po francusku i przeniesieniu akcji do Portugalii (czyli „nigdzie”, jak mówi reżyser); podobało mi się aktorstwo na progu szaleństwa, ale humor i mądrość pisarza rozpłynęły się w tym filmie w pustej teatralności, której się zdaje, że jest groteską. Pytanie: Czy może być coś lepszego? zostało zupełnie zapomniane na rzecz gderliwego: To się jednak nie mogło udać.
AP
„Oczy szeroko zamknięte” (1999), reż. Stanley Kubrick
Stanley Kubrick swój słynny film „Oczy szeroko zamknięte” zrealizował na podstawie krótkiej opowieści Arthura Schnitzlera pt. „Die Traumnovelle”. Ten austriacki pisarz był bliskim znajomym Zygmunta Freuda, a jego proza jest na wskroś przesiąknięta psychoanalizą. Badacze twórczości Schniztlera podkreślają, że być może nawet to pisarzowi, a nie Freudowi należy przypisać stworzenie koncepcji psychoanalizy.
Opowiadanie Schnitzlera na tyle zafascynowało Kubricka, że już od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku miał plan jej ekranizacji. Scenariusz powstawał aż dwadzieścia lat, a targany obsesjami Kubrick przerabiał go wielokrotnie, coraz bardziej pozbawiając filmową wersję „Die Traumnovelle” jego pierwotnego, duchowego wymiaru. Powstał tym samym dość przeciętny obraz o erotycznych perwersjach i nader ryzykownych cielesnych igraszkach. Wniosek z filmu, jak trafnie zauważył Jan Olszewski w swojej recenzji, jest prosty: wszyscy uwielbiają seks; dlatego istotnym elementem obrazu Kubricka staje się słynna orgia, na którą przypadkowo trafia doktor William Harford, grany przez Toma Cruise’a. Tymczasem Schnitlzer w swoich rozważaniach w książce był bardziej subtelny – zwracał szczególną uwagę na sny bohaterki Albertyny, żony doktora (w filmie postać ta nosi imię Alice, grała ją ówczesna żona Cruise’a, Nicole Kidman), która z powodu osamotnienia ma coraz większą ochotę na skok w bok i na realizację pragnień, zresztą społecznie nieakceptowanych. W nowelce Schnitzlera chodzi przede wszystkim o uczucia, o chęć zwrócenia na siebie uwagi. Kubrick natomiast postanowił w swoim filmie pójść na łatwiznę, interpretując neurotyczne emocje, którymi targani są główni bohaterowie, jako główną przyczynę niezrealizowanych popędów. Ten zabieg mocno spłycił całą opowieść, sprowadzając ją do uproszczonego, wizualnego traktatu, w którym jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi tylko o swawolne, cielesne uciechy. Schnitzler w swojej twórczości literackiej badał kondycję ludzkiej duszy, a Kubricka, który negatywnie odnosił się do całego ludzkiego gatunku, interesowało szaleństwo i zdolność do czynienia zła. Reżyser rozminął się tutaj dość mocno z diagnozami stawianymi przez austriackiego pisarza, co nie zmienia faktu, że udało mu się przede wszystkim jedno – brutalnie, bez cenzury pokazał wymykającą się spod społecznej kontroli ludzką naturę, którą w „Oczach szeroko zamkniętych” spuszcza ze smyczy. Bo kiedy rozum śpi, budzą się demony…
ZS
„Wiedźmin” (2002), reż. Marek Brodzki
Na początku było słowo. Obraz był w drugiej kolejności, a poczucie dysonansu poznawczego zdominowało cały odbiór. Zniesmaczenie, ale przede wszystkim wielkie rozczarowanie przeważyło w ocenie trzynastoodcinkowego serialu na podstawie genialnej sagi o Wiedźminie autorstwa mistrza Andrzeja Sapkowskiego. Nie pomógł nawet aktor grający główną rolę Geralta z Rivii – boski Michał Żebrowski. (Cóż, rymy jak widać również nie pomogą).
Sapkowski stworzył dzieło na miarę guru literatury fantasy z J.R.R. Tolkienem na czele. Powiedziałabym, że zrobił nawet więcej: połączył perfekcyjnie wykreowany świat z wątkami awanturniczo-przygodowymi, przyprawił nutą słowiańskiej werwy oraz charakteru i powalił na kolana miliony czytelników na całym świecie. Wyraziści bohaterowie, soczysty język, cięty humor i wartka akcja to naczelne zalety sagi o białowłosym Wiedźminie. Wszystkie pięć tomów sagi i poprzedzające je dwa tomy opowiadań przeczytałam z zapartym tchem.
Rozpoczynając seans serialu w reżyserii Marka Brodzkiego spodziewałam się po części podobnych przeżyć i wrażeń. Niestety. Grubo się zawiodłam. Z trzynastu odcinków, opartych na motywach opowiadań ze zbioru „Ostatnie życzenie” i „Miecz Przeznaczenia”, byłam w stanie obejrzeć niecałe cztery, po czym uznałam, że wolę jednak nie psuć swoich wyidealizowanych wyobrażeń na temat gorącokrwistego Geralta o kocim spojrzeniu. Akcja idzie jak krew z nosa, język jest ciężki i ogólnie niewiele się dzieje. Więcej grzechów (na szczęście) nie pamiętam. Jestem przekonana, że saga o Wiedźminie ma w sobie ogromny potencjał, czego potwierdzeniem może być chociażby świetna gra, oparta na jej motywach. Na serial szkoda naszego czasu.
AW