¡Bienvenido a España! Część 2: Nocne życie
Jeśli czegoś jestem pewna po pierwszym miesiącu spędzonym w Hiszpanii to tego, że Hiszpanie nie lubią siedzieć w domu. Albo inaczej – uwielbiają wychodzić na zewnątrz. Niezależnie od pory roku, bez względu na to, czy jest gorąco, ciepło czy rześko – miejscowi wychodzą na miasto. Nie wyobrażacie sobie, jak zaskoczona byłam siedząc 3 lutego i popijając piwo – bo piłam je w ogródku przed pubem! Pomyślałam wtedy, że oni naprawdę mają ciepło w serduszkach! (zimowe noce nie należą do super-chłodnych, ale 14 stopni to też nie sauna, prawda?)
Trzeba przywyknąć do tego harmonogramu dnia. Osobiście podziwiam wydolność hiszpańskich organizmów i mam nadzieję, że kiedyś dorównam im wytrwałością (każdego dnia jestem lepsza!). Myślę oczywiście o moich rówieśnikach.
Dzień zaczyna się zwykle całkiem „normalnie”. Hiszpanie budzą się rano, wypijają kawę (nierzadko w pobliskiej kawiarni) i idą do pracy. Od godziny 14:00 do 17:00 jest w moim mieście siesta (funny fact about Spain – wiedzieliście, że w każdym regionie godziny siesty są różne? Im dalej na południe, tym sjesta trwa dłużej. W Barcelonie odpoczywa się do około 16:00, a na południu można mieć przerwę aż do godziny 18:00). Podczas sjesty wszyscy jedzą lunch i idą na drzemkę. Większość miejsc takich jak sklepy jest otwarta ponownie od 17:00 mniej więcej do 20:00/21:00. Wyjątkiem są banki, które kończą pracę o 14:00. Prawdziwym sukcesem jest coś w tym czasie załatwić – tym bardziej, że tutaj ludzie się nie spieszą i na wszystko mają czas (a kolejka rośnie; ostatnio spędziłam ponad 2 godziny w punkcie obsługi klienta próbując kupić hiszpańską kartę do telefonu).
Ale! Abstrahując od tempa pracowników banków i innych punktów usługowych: co robią Hiszpanie po popołudniowej zmianie? Około godziny 22:00 zaczynają jeść kolację. Proponując nie raz wcześniejszą porę usłyszałam, że dla kompromisu możemy umówić się na godzinę 21:00. I zgadzali się nią z ciężkim sercem. Dla jasności: hiszpańska kolacja to nie kanapka z szynką czy jabłko. Kolacja jest tutaj najważniejszym punktem dnia; ma być syta i trwać długo. Polskie restauracje zamykają się mniej więcej około godziny 22:00. Tutaj, idąc coś zjeść o 23:00/około północy możesz nie znaleźć wolnego stolika. Każda restauracja i bistro tętnią życiem! Potem można pójść do pierwszego baru. Tak, do pierwszego, bo nigdy na jednym się nie kończy. Gdy w ciągu tygodnia, około godziny 2:00 w nocy, oznajmiam, że na mnie pora, zawsze słyszę, że przecież jest tak młoda godzina, a noc dopiero się zaczyna.
A teraz pomyślcie sobie, co słyszę w weekendy… Ostatnio około godziny 3:00 w nocy przechodząc z jednego baru do drugiego stwierdziłam, że jest jakoś tak pusto i spokojnie w pobliżu, myśląc, że jest późno i ludzie już dawno śpią. Nie wyobrażacie sobie zdziwienia na twarzy towarzyszących mi Hiszpanów. Uświadomili mnie oni, że jest jeszcze ZA WCZEŚNIE na imprezowanie. I wiecie co? Mieli rację. Około godziny 4:00-5:00 nad ranem, na ulicach i w pubach zaczęli pojawiać się ludzie; cała masa ludzi. Zmierzając od baru do baru Hiszpanie kończą imprezę nad ranem na wspólnym śniadaniu, wcinając w kawiarni tradycyjną tostadę (grzankę z wtartym pomidorem i oliwą) lub churros.
I tutaj muszę dopisać mały disclaimer. Moje pierwsze dni w Hiszpanii pokryły się z czasem karnawału. Miałam szczęście, że dane mi było zamieszkać w regionie, który słynie z największej imprezy karnawałowej. Karnawał w Águilas trwa cały tydzień i jest pełen parad niczym z Rio, całonocnych imprez na ulicy i przebranych ludzi. Oficjalnie rozpoczął się w czwartek (nasz „tłusty”), my pojechaliśmy w noc z soboty na niedzielę. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Jedyne, co zostało mi powiedziane, to że muszę przygotować przebranie. I tak stanęłam na stacji kolejowej wraz z tłumem innych przebranych Lorkinczyków oczekując na pociąg do Águilas. W mieście były tłumy; tłumy przebranych, pijanych, szczęśliwych ludzi tańczących na ulicach i na plaży do samego świtu. Wszędzie słychać było skoczną muzykę i śmiem twierdzić, że takiego szaleństwa i radości (i brudu na ulicy też) jeszcze nie widziałam.
Zastanawiałam się trochę nad pochodzeniem takiego stylu życia. Na razie wpadłam na dwa wyjaśnienia, które mają dla mnie sens. Po pierwsze: klimat. Latem nocą jest chłodniej, przyjemniej, a gorący dzień lepiej jest przespać. Po drugie: ceny. Piwo w knajpach nie jest drogie. Za butelkę 0,33l miejscowego piwa płaci się tutaj około 1,5€ (chyba że trafimy na happy hour :3. Wtedy możemy dostać dwie butelki za ojro). I powiem Wam, że na początku jako Polka nie umiałam się przyzwyczaić, że w pubie „normalne” piwo to piwo małe, 0,33 l właśnie, ale szybko i logicznie wyjaśniono mi, że przecież szybciej się je pije, więc nie nabierze ono temperatury pokojowej i nie będzie „ciepłe”. (chociaż w sumie w Polsce nie mamy z tym problemu – pijemy szybciej!).
Ma to sens, prawda? I po trzecie: zastosowanie ma tu słynna towarzyskość Hiszpanów. Oni naprawdę lubią się spotkać, pogadać, pośpiewać czy potańczyć (i nie potrzebują do tego dyskoteki czy klubu karaoke; robią to wszędzie, gdzie przyjdzie im na to ochota). Sama to lubię. Mogę śmiało powiedzieć, że większą część tygodnia spędzam wieczorem na mieście.
Osoby starsze i dzieci też mają swoje sposoby na spędzanie wolnego czasu. Nie zdajecie sobie sprawy jak wielki uśmiech wywołuje u mnie widok starszych ludzi grających na ulicy w domino lub bule. Tych ostatnich jest tu naprawdę sporo. W każdym parku znajdują się specjalnie wydzielone miejsca do gry w bule i (co ciekawe) do tej pory nie widziałam tam kobiety (zamierzam być pierwsza!). Te zazwyczaj przesiadują na ławce w pobliżu fontann i zawzięcie plotkują. Dzieci za to kopią obok piłkę, marząc o byciu kolejnym Cristiano Ronaldo czy Leo Messim. Jak patrzę na to wszystko czuję w powietrzu spokój, relaks i pogodę ducha. Nie czuję tutaj stresu, pędu miasta, nie widzę wielkich korporacji i wyścigu szczurów. Pod tym względem Lorce bliżej do spokojnego życia małej mieściny, choć patrząc na jej nocne życie zaczynam sie obawiać, czy chce poznać, jak wygląda ono w wielkich miastach!