Te koszmarne lektury
W ubiegłym tygodniu została zatwierdzona nowa lista lektur dla 8-letniej szkoły podstawowej. „Nowa” to zresztą dużo powiedziane, ale „zaktualizowana” nie pasuje jeszcze bardziej… W przerażającym świecie lektur obowiązkowych nie ma miejsca na książki młodsze od uczniów, a katusze, jakie trzeba przeżyć nad ich pożółkłymi stronicami, zbywa się mętnym słowem „kanon”, które niczego tak naprawdę nie wyjaśnia. Oto subiektywna lista najgorszych, najnudniejszych, najbardziej męczących lektur szkolnych.
Patrycja Mucha przeklina Sienkiewicza:
Od dziecka lubiłam czytać. Nie trzeba było mnie namawiać, żebym przysiadła do książki; wręcz przeciwnie, całymi dniami przesiadywałam w bibliotece – a to czytając, a to biorąc udział w kółku plastycznym. Lektury nie były dla mnie niczym strasznym, także te ze ścisłego kanonu. Ale matko i córko – rycersko-heroicznego Sienkiewicza to ja nie znoszę. Przebrnęłam ledwie przez 70 stron „Potopu” i więcej nie tknęłam tych opasłych tomiszczy. Tata wielokrotnie próbował namówić mnie na podróże (zbyt długie i zbyt częste) z jego bohaterami, ale sama myśl o liczbie postaci trudnej do zapamiętania i kolejnych stronach opisów (które ani nie posuwają akcji do przodu, ani nie pozostawiają pola wyobraźni) wywoływała we mnie szczerą antypatię do pisarza, który skazał uczniów na taką mękę. Po latach myślę sobie też, że irytowało mnie nie tylko lanie wody na potrzeby rynku prasowego (ciąg dalszy nastąpi! w następnym odcinku, i w kolejnym, i kolejnym, i tak przez dwa lata na łamach „Czasu”), ale uderzająca wizja patriarchatu i kobiece bohaterki bez wyrazu.
Proza Schulza? Proszę bardzo. Dramaty Szekspira? Jak najbardziej. Gombrowicz? W pytkę. Ale Sienkiewicza zostawiam profesorowi Koziołkowi. I mojemu tacie.
Paulina Janota znęca się nad Mickiewiczem:
Mój problem z Mickiewiczem polega na tym, że go po prostu nie lubię. Być może mój brak aprobaty do naszego wieszcza narodowego uwarunkowany jest epoką, w której przyszło mu żyć i tworzyć.
Najpierw było gimnazjum i „Pan Tadeusz”. Napisanie epopei trzynastozgłoskowcem to z pewnością nie lada wyzwanie, ale mnie te poetyckie i wzniosłe słowa w żaden sposób nie zachwycały. Inwokacji uczyłam się od samego Michała Żebrowskiego, którego głosu słuchałam na słuchawkach discmana. Dzięki jego interpretacji (którą w całości zapożyczyłam) poprawnie kładłam akcenty i wiedziałam, gdzie podkręcić emocjonalną gałkę recytacyjną. Panie Michale, dziękuję, bo to dzięki Panu dostałam 6 za recytację tekstu, którego w ogóle nie „czułam”.
W liceum przeżywałam katusze, ucząc się o słodko-pierdzącej epoce, której fundamenty stanowią szloch, westchnienia, irracjonalizm (nie, nie mam tu na myśli szaleństwa) i niemożność samodzielnego działania. Romantyzm, bo o nim mowa, jest dla mnie pojęciem oznaczającym słabość i żal. Polały się łzy me czyste, rzęsiste – nasi romantyczni poeci specjalizowali się w płaczu, a na przodzie tegoż orszaku znajdował się nie kto inny, tylko Adam Mickiewicz. Romantyczny chłopiec prześladował mnie jeszcze na studiach. Mój wykładowca nie nazywał go Adamem, lecz Adasiem. Adaś Mickiewicz wielkim poetą był. (Jeżeli w przyszłości będę miała syna, to z pewnością nie nadam mu imienia mojego „ulubionego” romantyka).
Nie lubię Mickiewicza, ale wiem, że nie może go zabraknąć w kanonie lektur szkolnych. Nie może, po prostu nie może.
Agnieszka Wielińska wzdycha nad „Romeem i Julią”:
O ile mnie pamięć nie zawodzi, byłam wtedy na początku gimnazjum. Po pierwszych fascynacjach klasyką literatury przyszło mi się zmierzyć z lekturą, którą zapamiętam do końca życia. Dramat „Romeo i Julia” Williama Shakespeare’a wstrząsnął mną dogłębnie i to nie ze względu na tragiczną historię dwójki młodych kochanków. To właśnie wtedy mój krytyczny stosunek do przeczytanej literatury po raz pierwszy objawił się z taką siłą. Nie znoszę pustych słów. Słów, które nie powodują działania ani nawet podjęcia próby zmienienia swego losu. „Kocham cię, nie mogę z tobą być, bo rodzice nie wyrażają zgody, jaka ja biedna, nic z tym jednak nie zrobię, więc chyba się zabiję”. Dramat? Owszem. Dosłownie. Dramat niemocy, dramat narzekania i malkontenctwa, dramat słabych mężczyzn i płaczliwych kobiet. Pełen tragizmu język „Romea i Julii” jeszcze bardziej potęgował uczucie przygnębienia i wszechogarniającej beznadziei. Być może nie zrozumiałam morału, płynącego z tej lektury. Miłość jest cierpieniem, powzdychajmy trochę nad swoim losem, po czym najlepiej się zabijmy. Uważam, że obcowanie z literaturą powinno dostarczać wyższych przeżyć. Gdy czytałam „Romea i Julię”, jedyne przeżycie, jakie stało się moim udziałem, to wrażenie pocięcia mojej wrażliwości i zmysłu artystycznego literacką piłą mechaniczną.
Zuzanna Sokołowska z bólem wspomina „Nad Niemnem”:
Czasem nad ranem budzi mnie przerażający sen, w którym zdaję maturę od nowa. Choć egzamin dojrzałości zaliczam do jednych z najprzyjemniejszych w moim życiu, przystępowanie do niego raz jeszcze wydaje mi się bardzo ponurą perspektywą. Ponownie jak powrót do kultowej lektury szkolnej „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, której bez wątpienia nie przeczytałam jednym tchem. Ani nawet dwoma. Zmuszałam się w bólach do przebrnięcia przez kolejne rozdziały, wpadając raz po raz w drzemkę nad książką, której treść po prostu mnie nużyła. (Przynajmniej sprawdzała się jako środek nasenny). Tęsknym wzrokiem spoglądałam na leżące obok streszczenie lektury, walcząc ze sobą do końca, naiwnie wierząc, że akcja „Nad Niemnem” w końcu się rozkręci. Tak się nie stało. Nie zachwyciły mnie opisy przyrody, losy Justyny Orzelskiej, której miłosne przygody nie przyprawiały mnie bynajmniej o szybsze bicie serca, ani obyczajowe potyczki Korczyńskich i Bohatyrewiczów. Pragnęłam jak najszybciej zakończyć przygodę z Elizą Orzeszkową, a jej „Nad Niemnem” upchnęłam gdzieś w kąt, szybko zapominając o tej męczącej lekturze.
Jakiś czas później, już na studiach, buszując pomiędzy regałami w akademickiej bibliotece, natrafiłam na korespondencję Orzeszkowej. Z ironicznym uśmiechem sięgnęłam po jeden z tomów, mając gdzieś z tyłu głowy straszną traumę, o jaką przyprawiło mnie czytanie jej powieści. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że Orzeszkowa pisała wspaniałe, arcyciekawe, pełnokrwiste listy, które z bezbarwnym „Nad Niemnem” nie miały nic wspólnego. Wyłonił się z nich fascynujący obraz pisarki, która zmagała się z własnymi emocjami i poszukiwaniem tożsamości. Była wnikliwą obserwatorką rzeczywistości, która na czynniki pierwsze rozkładała dzieła nadsyłane jej do recenzji. Uwielbiała dyskutować z intelektualistami, a na temat kobiecości i roli kobiety w społeczeństwie, w jakim żyła, miała wiele do powiedzenia. Bez wątpienia dziś śmiało można by ją nazwać feministką i filozofką, bo jej listy przypominają miejscami egzystencjalne traktaty. Szkoda, że to nie prywatna korespondencja Orzeszkowej znajduje się na liście lektur, która o Polsce, jej historii i obyczajach mówi znacznie więcej i przede wszystkim ciekawiej niż upiornie nudne „Nad Niemnem”.
Agnieszka Pietrzak cierpi przez młodego Wertera:
Do dziś pamiętam, ile stron miało wydanie tej sztandarowej powieści preromantyzmu, które wypożyczyłam z biblioteki. Zaledwie 112 (i to licząc opracowanie). Przysięgam, to było najgorsze 112 stron w moim życiu. Potrafię połknąć 600-stronicowy tom w trzy wieczory, a nad tą cienką książeczką męczyłam się grubo ponad tydzień. Wertera i jego płaczliwe wywody od pierwszych zdań znienawidziłam głęboko i z żarliwością godną lepszej sprawy. Mimo że byłam nastolatką (a kiedy lepiej rozumie się gwałtowne porywy uczuć i ma się więcej tolerancji dla wszelkiej egzaltacji?), żałosne skargi bohatera sprawiały, że pragnęłam tylko, by jak najszybciej już umarł i przestał mnie dręczyć. Zapewne nie uda mi się też nigdy wyrzucić z głowy sceny, gdy Werter wije się z pożądania, patrząc na ptaszka, który zdziobuje okruchy z ust Lotty. Cóż, Lotta nie umiała porządnie jeść, a jej żałosny kochanek nie umiał porządnie popełnić samobójstwa. Z pewnością byliby udaną parą.
Marta Rosół uważa, że poezja w szkole jest do kitu:
Kiedy myślę o latach edukacji (to jest aż 12 lat w różnych szkołach! a do tego 4 lata w przedszkolu i 5 na uniwersytecie), nie mam złych wspomnień. Złapałam dystans, by ocenić na chłodno to, co się wydarzyło, i docenić, jak dużo się nauczyłam i jak wiele wiedzy wyniosłam. Przejdźmy jednak do konkretów – lekcji języka polskiego. Zaraz po wychowaniu fizycznym i wiedzy o społeczeństwie był to mój ulubiony przedmiot. Nie miałam problemów z gramatyką, z ortografią też jakoś sobie radziłam, pisanie sprawiało mi przyjemność, a czytanie lektur… Niektóre z nich czytałam z zapartym tchem, na przykład „Kamienie na szaniec” Kamińskiego czy „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego. Czasem choćby najdłuższa lektura była dla mnie mniej bolesna niż kilkanaście słów, kilka zwrotek… Mowa oczywiście o poezji. Nie umiałam się do niej przemóc. Gdy omawialiśmy „Sonety do Laury” Petrarki, miałam ochotę wyć. O Kochanowskiego kłóciłam się z moją nauczycielką (co akurat było cennym doświadczeniem), a jakbym spotkała Mickiewicza, to za „Sonety krymskie” lub „Liryki lozańskie” chyba bym mu krzywdę zrobiła. Oprócz tego, że poezji nie rozumiałam i nie lubiłam (nadal tak jest), przerażało mnie zawsze pytanie: „Co poeta miał na myśli?”. Jedyną odpowiedzią było wtedy: „A skąd ja mam to wiedzieć?!?!”. Być może moja nienawiść do poezji podyktowana była ogólną niechęcią do klucza, który ograniczał uczniów, narzucał interpretację i po prostu był „do kitu”. A może to zły dobór poezji i zakończenie edukacji na utworach Wisławy Szymborskiej i Czesława Miłosza? Bo przecież później już poezji nie ma…