Chaosmuza: „Zbuduj fortecę, a potem podpal ją”
Jean-Michel Basquiat to kultowa postać, której specjalnie nie trzeba przedstawiać. O tym nowojorskim artyście, podpisującym swoje nastoletnie i efekciarskie napisy pseudonimem „SAMO©” (Same Old Shit; warto dodać, że był to projekt kolektywny), powiedziano i napisano już bardzo wiele. Jednym zdaniem: każdy, kto otarł się o sztukę XX wieku, powinien znać obrazy, graffiti Basquiata. Dla tych mniej zainteresowanych sztuką przez duże „S”, czyli lokującą się w galeriach lub w opasłych albumach z połyskującymi kartkami, kilka lat temu pewna znana firma odzieżowa stworzyła kolekcję w oparciu o malarstwo Brooklyńskiego artysty. Zresztą, towarów sygnowanych słynną koroną, postaciami z obrazów Basquiata i wszelakimi malarskimi cytatami po 2010 roku nie brakuje, wręcz rozmnożyły się w przeogromnym tempie. Artysta stał się produktem, ale być może nie warto rozstrzygać czy jest to działanie pozytywne/negatywne, bo prosumenckie mechanizmy, polegające na ciągłym produkowaniu, kopiowaniu, modyfikowaniu, przetwarzaniu, w moim odczuciu leżą nieopodal artystycznej drogi Basquiata.
Wszelkie mechanizmy neoliberalnego systemu nie były obce artyście; sprzeciw wobec nich mógł nastąpić poprzez wykorzystywanie tkanki kapitalizmu i ich ciągłe formatowanie. Być może to właśnie na wczesnym etapie twórczości Brooklyńskiego malarza objawia się najsilniej bunt wobec aparatu władzy. Krótkie, zwięzłe i sarkastyczne napisy na murach oddawały nastroje panujące w biednych dzielnicach Nowego Jorku, ale ten moment trwał niestety tylko kilka lat. W momencie rozwiązania w roku 1979 SAMO© Basquiat nawiązuje znajomość z prowadzącym program TV Party Glennem O’Brienem, razem z filmowcami – Michaelem Holmanem, Shannon Dawson, Vincentem Gallo – zakłada noise rockowy zespół Gray i nagle o Brooklyńskim malarzu jest coraz głośniej. Chciałabym przystanąć w tym momencie historii, między młodzieńczymi wybrykami a wejściem w szybką, intensywną i owianą narkotykami karierę jednej z czołowych postaci XX wieku, bo to w tym okresie powstał jeden z najbardziej urokliwych muzycznych dokumentów.
O „Downtown 81” nigdy nie było głośno. Jeśli już pojawiają się wzmianki o filmowych tropach, które przedstawiałyby Basquiata czy to w intymnych sytuacjach, czy w malarskim transie, najczęściej padają takie tytuły jak „Basquiat – Taniec ze śmiercią” (1996) i „Basquiat, promienne dziecko” (2010). Tej krótkiej liście nie można się specjalnie dziwić. W „Tańcu…” jako Warhol wystąpił David Bowie (co już jest mocnym wabikiem), atmosfera przełomu lat 70. i 80. została oddana z dużą dozą intensywności, a Jeffrey Wright grający tytułową postać popisał się zrozumieniem natury artysty. Natomiast dokument z 2010 roku to zbiór wypowiedzi osób, które znały Basquiata oraz seria archiwalnych filmowych wycinków, ukazujących artystę w różnych sytuacjach. „Downtown 81” (a.k.a. „New York Beat Movie”) to film odbiegający od tych dwóch najsławniejszych utworów ukazujących Brooklyńskiego malarza. Chociaż nie jest to film dokumentalny, to w dużej mierze można go tak odbierać, bo sama fabuła nie jest tak ważna jak powolny krok samego Basquiata, który przez Nowy Jork sunie z klarnetem, by czasami wydobyć z niego parę dźwięków. Urok dzieła Edo Bertoglio tkwi, z perspektywy czasu i rosnącej sławy jednego z członków SAMO©, w przedstawieniu muzycznych smaczków – elementów zagubionych i lekko zakurzonych.
Przedstawienie linii fabularnej filmu „Downtown 81” jest całkiem proste: małomówny artysta budzi się w szpitalu i nie wie, co się z nim stało. Przez cały czas pragnie sprzedać obraz, by mieć przynajmniej kilka pensów na jedzenie, o spłaceniu zaległego czynszu nie wspominając. Mężczyzna z klarnetem, dredami na głowie, czasami piszący na nowojorskich murach krótkie sentencje, rozpoczyna podróż po ulicach, które porównuje do sztuki (The streets looked really good to me. They looked like art. Marble and tar, oil and steel, chrome and steel (…) Neon literature). Ten urzekający początek, pełen sentencji na temat postrzegania miasta i sztuki, jest rdzeniem całego filmu, bo widz wraz z Basquiatem zaczyna spacerować po świecie undergroundu i poznaje gwiazdy muzyki. Obraz ocieka brudem, niespełnionymi marzeniami i ciągłym zagrożeniem o byt, ale flânerie po dzielnicy Greenwich Village jest, pomimo wszystkich tych aspektów, przyjemny. Pierwszy kontakt z muzycznym światem lat 80. można dostrzec w scenie z eksmisją Jeana, bo rolę rentiera odegrał Giorgio Gomelsky (menadżer zespołu The Yardbirds). Kolejne kroki Basquiata w poszukiwaniu Beatrice, przypadkowo poznanej kobiety, sprawiają że Jean trafia na dwóch znanych ulicznych artystów, Fab’a Five Freddiego oraz Lee Quiñonesa, którzy w latach powstawania „Downtown 81” byli bardzo znani. Sama Debbie Harry upamiętniła Fab’a w utworze „Rapture” słowami: Fab 5 Freddy told me everybody’s fly. Od momentu wejścia w świat bitów Melle Meal i Blondie, film Bertoglio muzycznie kwitnie i nie ma chwili, by cisza znalazła dla siebie miejsce. Pojawiają się takie postacie ze świata muzyki jak Marvin Pontiac (znany przede wszystkim z filmów Jima Jarmuscha), The Plastics, Kid Creole and the Coconuts, pełen energii i scenicznej werwy James White z zespołem the Blacks oraz sława postpunkowej sceny – Tuxedomoon.
Smaczku dodaje fakt, że prawie wszystkie utwory zostały nagrane na żywo podczas występów dzięki urządzeniu nagrywającemu RCA 24. Tylko DNA i Tuxedomoon wybili się poza szereg i nagrali swoje piosenki w profesjonalnych studiach. Inną ciekawostką jest fakt, że „Downtown 81” dopiero w 2000 roku pojawił się na festiwalu w Cannes, gdzie zdobył entuzjastyczne recenzje, a następne trafił do kin. Powodem opóźnienia postprodukcji o prawie 20 lat były niewystarczające środki pieniężne oraz zgubione w Europie fragmenty „New York Beat Movie”. W 1999 roku prace nad filmem zostały wznowione przez Maripola (projektant mody, stylista, który wykreował styl takich gwiazd jak Debbie Harry, Grace Jones), Glenna O’Briena oraz Pamelę French. Gdyby nie starania tych kilku osób, undergroundowy film nadal pozostałby na szpulach, na zakurzonych półkach. Oczywiście, klimatu lat 80. można szukać w kilku miejscach, bo już wtedy prężnie działała stacja MTV, a wideoklipy ociekały estetyką neonu i lakieru do włosów, ale „Downtown 81” ma w sobie element sprawiający, że chętnie się do tego filmu wraca. Może jest to spowodowane przaśnym scenariuszem? Księżniczką z poliestru zamienioną w bezdomną? Łagodnym i głębokim głosem Saula Williamsa, który jako narrator/głos Jeana nadaje całości slamowy rytm? Być może żaden z tych fragmentów nie składa się na efekt cudowności, a może wszystkie cząstki tego biednego, odrapanego z „high class” poloru tworzą magiczną atmosferę lat 80.?
Korekta: Anna Kalinowska-Mitra