Powieść jako wehikuł czasu. O „Twardych parapetach” Maćka Bielawskiego

Jak obliczyłem, jestem od autora „Twardych parapetów” młodszy o całe 17 lat. Mimo tej – dziś by się wydawało – pokoleniowej przepaści wiele wydarzeń dziejących się w tej książce mógłbym niemal bez retuszu zaaplikować i do swojego dzieciństwa. A przecież mnie i Bielawskiego dzieli nie tylko różnica bez mała dwóch dekad, lecz i wyraźna, przynajmniej z punktu widzenia wielkiej historii, cezura – rok 1989. Czyżby lata schyłku PRL-u i pierwsze dziesięciolecie kapitalizmu otaczała ta sama aura niepokoju, zagrożenia i „szarości”? A może dzieciństwo to jednak doświadczenie uniwersalne, a nie – jak się powszechnie sądzi – pokoleniowe?

Twarde parapety

Bielawski, za pomocą krótkich, dwu-, trzystronicowych rozdziałów, przypomina nam – dzisiejszym dwudziesto-, trzydziestokilkulatkom – o dzieciństwie bez komputera, internetu, telefonów komórkowych, za to z osiedlowym trzepakiem, piłką czy rakietą do tenisa przywiezioną przez krewnego z zagranicy. Nie jest to jednak opowieść o beztroskim dzieciństwie. Autor wychodzi poza schemat dzieciństwa czy to magicznego, czy infantylnego; jego spojrzenie oczami dziecka jest spojrzeniem uważnym, autentycznym i przez to napełnionym lękiem. Jeżeli wierzy ono w jakieś mity i przywidzenia – jak na przykład w to, że przebywający w Niemczech ojciec zabierze swojego syna i żonę do tego lepszego świata i znów będą razem – jest to w istocie rzeczywiste pragnienie miłości i poczucia bezpieczeństwa. Ale w tych czasach są to towary luksusowe, przeznaczone dla tych, którym „się udało”. Pozostała większość świata dorosłych w celu ich znalezienia decyduje się np. na emigrację. W tym wszystkim musi się odnaleźć – nie zawsze wszystko z tego rozumiejące lub rachujące po swojemu – dziecko. Bielawskiemu udało się je pokazać w procesie dorastania, czyli stopniowego rozumienia odmienności świata dorosłych. Właściwie jest to opowieść o dojrzewaniu dziecka do sytuacji, za które samo nie jest odpowiedzialne; dojrzewania do konieczności.

Maciek i Jolanta

Schyłek PRL-u służy tu raczej za scenografię, wokół której toczy się prawdziwe życie dzieci i dorosłych. Bielawski nie ma ambicji przeprowadzenia gruntownej krytyki społecznej tego czasu, tak jak dzieje się to chociażby w „Jolancie” Sylwii Chutnik, gdzie wyraźną praprzyczyną ludzkich niepowodzeń jest atmosfera czasów bezpośrednio przed transformacją i tuż po niej. W obu tych, jakże różnych książkach, mamy przedstawioną szarą Polskę (przy czym odcienie szarości są już inne), młodocianych bohaterów konfrontowanych ze światem dorosłych czy powodującą erozję więzi rodzinnych emigrację. O ile Chutnik przy pomocy dominującej narracji trzecioosobowej buduje dystans, traktując bohaterów jako postaci ilustrujące czasy kryzysu, o tyle Bielawski oddaje opowieść samemu bohaterowi, czyniąc ją tym samym intymną, prostą i poruszającą. Chutnik pokazuje przedwczesną dorosłość głównej bohaterki; inaczej u Bielawskiego – wszystko niby dzieje się swoim rytmem, ale nie chroni to bohatera przed poczuciem lęku. Lęk nie jest jednak warunkowany społecznie, lecz staje się immanentną cechą dzieciństwa.

Sam topos dzieciństwa jest tu dość tradycyjny, ale przez to umożliwiający podróż w czasie. Bohater gra w piłkę, dostaje prezenty, z których potrafi się prawdziwie cieszyć, wyjeżdża w odwiedziny do wujków i cioć; poza tym dzieli codzienność między domem a szkołą, umawia się na spotkania z kolegami pod trzepakiem. Gdy je obiad w obcym domu,jedzenie smakuje mu jak nigdy. Jedzenie u kogoś zawsze smakuje inaczej. Jeśli już o tym zapomnieliśmy, warto wziąć do ręki „Twarde parapety” i sobie o tym przypomnieć.

Poznajemy więc świat małego Maciusia, a poznając go przypominamy sobie własny miniony świat, utracony (choć może nie całkowicie?) na rzecz dorosłości. Bo obiad w najlepszym nawet barze mlecznym nie smakuje tak jak u kolegi. Przypominamy sobie, z jaką intensywnością przeżywaliśmy każde – dziś wydające się błahym – niepowodzenie. Ale świat dziecka to nie tylko świat lęku i specyficznej nadwrażliwości. To też świat nieuniknionej konfrontacji z rzeczywistością dorosłych. Postawa bohatera wobec świata dorosłych z jednej strony pełna jest nadziei na rychłe połączenie się rozdzielonej wyjazdem ojca rodziny, z drugiej – kiedy zostaje ona utracona w wyniku decyzji dorosłych – niezrozumienia i niemożności pełnej akceptacji sytuacji, co owocuje wymyślaniem alternatywnych teorii. Ale nieobecność ojca jest też wykorzystywana przez małego Maćka z właściwą dziecku kreatywnością, np. jako alibi dla szkolnych niepowodzeń. „Twarde parapety” to również powieść o stopniowej akceptacji trudnych wyborów świata dorosłych, stojących w sprzeczności wobec oczekiwań dziecka.

Dziecko i lustro

Warto jeszcze zwrócić uwagę na perspektywę dziecka, która działa tu w sposób paradoksalny: oddala, a zarazem przybliża je do świata dorosłych. Dziecko patrzy na niego jak przez lustro weneckie[1]. Dokładnie widzi sprawców spektaklu i jego niepowodzeń. Widzi i czuje prawdę, a jeśli próbuje zaklinać rzeczywistość, to dlatego, że boi się konsekwencji prawdy. Widzi więc zmęczoną życiem matkę, która coraz częściej sięga po kieliszek czy porzucającego rodzinę i zawodzącego oczekiwania syna ojca. Sam jednak, ukryty za lustrem niedojrzałości, nie może w pełni uczestniczyć w grze dorosłych. Jedyne, co mu się udaje, to rozpoznanie winnych. Na tym polega paradoks, który staje się głównym dramatem bohatera.

Dorastający Maciek nie tylko uczy się rozumieć świat dorosłych, ale i swoje miejsce w tym świecie. Coraz częściej zaczynam patrzeć na nasze mieszkanie jak na zbiorowisko starych, niemodnych mebli i porównuję z mieszkaniami kolegów – mają piękne, wypełniające całe ściany meblościanki – w ten sposób narrator uświadamia sobie status społeczny swojej rodziny. Oczywiście, dziś te różnice wydają się tak niewielkie, że aż śmieszne. Dziecko tamtych czasów – co świetnie pokazuje Bielawski – żyjące w bardziej „zniuansowanym” społeczeństwie, miało lepsze warunki do ćwiczenia uważności. Maciek przede wszystkim obserwuje, rejestruje zachowania ludzi, w tym ojca i matki. Czasami nawet próbuje się buntować, choć daleko mu do typowego łobuza. Nie jest dzieckiem ani trudnym, ani nazbyt porządnym, przez co jest po prostu bohaterem wiarygodnym, realistycznym. I choć unika jednoznacznego wartościowania, trudno mu powściągnąć emocje, które niewyraźnie przezierają z tych jego „zapisków”. Wraz ze stopniową zmianą bohatera (dorastaniem) zmienia się też jego stosunek do świata. Opowieść kończy dojrzalszy już Maciek; nastolatek pragnący opuścić matkę i małego brata po to, aby z długo nieobecnym w jego życiu ojcem przeżyć jakąś przygodę. Bielawski ucina opowieść w najlepszym momencie, zostawiając czytelników z wątpliwościami.

Polska – Niemcy

Specjalnością debiutującego pisarza jest pedantyczna wręcz dbałość o szczegóły, które odsyłają nas do kwestii ogólnych i wartych przemyślenia. Bielawski nie omieszkuje np. przypomnieć nam o złej sławie, jaką cieszyła się swego czasu Poczta Polska, gdy zajmowała się plądrowaniem paczek z zagranicznymi adresami nadawcy. Napomykając o samobójstwie młodego sąsiada, pobudza do refleksji nad kondycją psychiczną młodzieży. Zaś całą historię ojca-emigranta można z łatwością przekuć w niezwykle interesujący problem porzucania starej i poszukiwania nowej tożsamości osób żyjących na obczyźnie. Niemcy, jak można się spodziewać, są tu państwem-symbolem dobrobytu. Naoczne zderzenie się z zachodnimi standardami generuje w Polakach na emigracji kompleks. Wychowany zapewne w kulcie własnego narodu ojciec na własnej skórze przekonuje się o fałszywości tego mitu. Brak kategorii zastępczej automatycznie generuje w nim poczucie wstydu. Odtąd chce być „obywatelem świata”.

O tych i innych kwestiach można by pisać jeszcze długo. Nie wchodząc w szczegółowe interpretacje (a pokusa jest duża) należy stwierdzić z całą pewnością, że Bielawski przyjął model opowieści realistycznej, co (wbrew pozorom) bywa ryzykowne. Pozbawiony spektakularnych „chwytów” literackich współczesny tekst daje czytelnikom powody do obaw. Zazwyczaj obawiamy się trywialności snutej opowieści, przegadania, nudy płynącej z braku udziwnień, które wyzwoliłyby u czytelników automatyczne reakcje. Natomiast przyjęcie perspektywy osobistej – a tego Bielawski, jak myślę, też się nie ustrzegł – może trącić albo narcyzmem, albo w najlepszym wypadku sentymentalizmem. A jednak w „Twardych parapetach” prastara metoda odpowiedniości fabuły, bohatera i języka działa. Język na wskroś realistyczny, tj. radykalnie przystosowany do charakteru opowieści, wcale nie musi być nużący. Bielawski porusza właśnie prostotą języka, jego zgodnością z tożsamością bohatera-narratora i światem przedstawionym. Dlatego w tę opowieść się wierzy, od początku do końca.

Podróż wehikułem czasu

Powieść Bielawskiego to prawdziwy wehikuł czasu – jest w stanie obudzić w nas dziecko i na ogół wstydliwe uczucie nostalgii za tym, co minione. Dlatego właśnie uważam „Twarde parapety” za książkę przeznaczoną dla tych pokoleń, które chcą sobie przypomnieć zamierzchłe czasy; własne czasy, gdy jedynym trybem ich codziennego działania był tryb offline.

Wracając na koniec do swojego pokolenia i do samego autora. Myślę, że książka Bielawskiego daje możliwość lektury intymnej, cichej i osobistej. Jest w niej bardzo dużo uniwersalnej prawdy o dzieciństwie, nie brak też jednak scenek typowych dla okresu przełomu. Dzięki niej możemy przypomnieć sobie to, co przeżyliśmy i co jako ludzie dorośli wyparliśmy. Autorowi bowiem udało się na moment wskrzesić w sobie dziecko i spojrzeć na świat jego oczami. Oczywiście już sam akt pisania powieści jest zabawą dorosłego, o czym wiemy co najmniej od czasów Freuda. Nie każdy jednak pisząc o swoim dzieciństwie potrafi tak głęboko zanurzyć się we własnej przeszłości. Stąd doprawdy nie wiem, czy Bielawski jest (lub będzie) dobrym pisarzem. Abym jednak jego następne książki czytał z takim zainteresowaniem i tak głęboko przeżywał lekturę, jak to się działo w trakcie przerzucania kartek „Twardych parapetów”, wystarczy, że pozostanie tym, kim być potrafi: małym Maciusiem.

Nasza ocena:

żarówki 5 małe

Maciek Bielawski, Twarde parapety, wyd. OSOBNO, Wrocław 2016.

[1] Notabene użyta tu przeze ze mnie metafora nasuwa mi bardzo osobiste skojarzenia. Przywołuje bowiem moje wspomnienie z okresu dzieciństwa – własnej konfrontacji ze światem dorosłych, gdy na początku gimnazjum stanąłem za lustrem weneckim w jednym z krakowskich komisariatów. Dla usprawiedliwienia dodam tylko, że podobnie jak Maciek, grałem wówczas rolę pokrzywdzonego.


Mundek Koterba

Mundek Koterba – rocznik ’92, student polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor opowiadania „Kontrowersje wokół budowy pomnika” zamieszczonego w antologii „Flash fiction” (wyd. „Ha!art”). Od czasu do czasu publikuje rozmaitości w różnych miejscach na papierze i w sieci. Systematycznie udziela się w artzinie „Gazeta Musi Się Ukazać”. Gdy nie pisze, tropi ginące ślady subkultury przystankersów. Albo słucha mantr.